Naszą wizytę u grupy entuzjastycznych animatorów agrokultury w Curanipe przychodzi mi opisywać po ponad roku, choć w duchu milenialsowego samokreowania wizerunku na platformach społecznościowych, winienem robić to na bieżąco… No cóż, to trochę tak, jak rzucić ziarno w ziemię, pewnie kiedyś wyrośnie.
Pomijając wszelakie nowości, jakich dostarczała pierwsza dalsza wyprawa po Chile, jak i ogólnie po Ameryce Południowej, to po tym miesięcznym wolontariacie została we mnie ważna lekcja, która, jak okazuje się ostatnio, ma istotną rolę w formowaniu naszego postrzegania świata i planów na przyszłość. Wszystko za sprawą grupy kilku chłopaków i dziewczyn, którzy i które obrali i obrały sobie za cel rewitalizację warunków domowego, małoskalowego rolnictwa w regionie Curanipe – niewielkiej miejscowości nad wybrzeżem Oceanu Spokojnego, niedaleko na północ od Concepcion. Takie przynajmniej zdanie należało by zamieścić na formularzu pt. „chcę założyć start-up, pieniążki proszę”. Choć inicjatywa była więcej niż jednowymiarowa i pieniądze nie były tu motywacją.

Na zaproszenie Raimundo przyjechaliśmy na wolontariat, w sam środek rybackiej wioski, która ożywała turystycznie latem na kilka dni w roku, kiedy to panują tutaj wyśmienite warunki do surfingu. Prędko uraczył nas też porcją lokalnych legend, jak ta o syrenie Pincoyi, oraz niedawnej historii, którą można by nazwać mitem założycielskim całej inicjatywy: pamiętne trzęsienie ziemi w 2010 roku wywołało serię tsunami wzdłuż linii brzegowej Chile i choć w regionach Curanipe teren jest pagórkowaty, to wiele domostw i gospodarstw ucierpiało. Oprócz bezpośrednich, widocznych zniszczeń, morska woda, która wdarła się w górę okolicznych rzek, spowodowała zasolenie wód gruntowych i w efekcie gleby – pogarszając jej i tak niezbyt dobrą jakość.
Odpowiedzi na sytuację były dwie – by przywrócić rolnictwo w ten region, władze krajowe i lokalne zaczęły dofinansowywać uprawę truskawek – z pomocą chemicznych nawozów i środków ochrony roślin. Faktycznie, z resztą niedaleko naszej chatki wolontariuszy, pewien pan uprawiał grządki na polu szczelnie otoczonym płotem. Chodził pryskał wszystko co kilka dni. Biznes to najwyraźniej dobry – w marketach Santiago nie trudno znaleźć duże, napompowane, czerwone truskawki. Drogie, oczywiście.
Odpowiedź druga wymagała iskry samoorganizacji i zaparcia, ponieważ rewitalizacja gruntów naturalnymi metodami wymaga zbiorowego wysiłku całej społeczności. I tutaj na scenie pojawili się… agro-aktywiści? Animatorzy sałatowo-kulturowi? Eko-pionierzy? Trudno sprowadzić to do sloganu, zatem opiszę krótko, czym każdy się zajmował: Eric prowadził szklarnię, gdzie rozsiewaliśmy nasiona, a później sadzonki trafiały do współpracujących gospodyń; Raimundo organizował transport zbiorów i naszą pracę wolontariuszy; Pepa koodynowała produkcję kompostu, załatwiała resztki organiczne z okolicznych restauracji i tym podobnych; Pedro razem z Gastonem przygotowywali realizację zamówienia przez sklep internetowy; i pewnie wiele innych zadań, które nam umknęło i wiele osób, które w różnych częściach okolic Curanipe działały na rzecz tej wzrastającej społeczności.


Tak z samego opisu zadań nie wynika prawdopodobnie szerszy kontekst działań – gdyż to jedynie elementy generalnego zamysłu. Przede wszystkim celem było stworzenie i utrzymanie społeczności, która według reguł permakultury produkuje żywności na użytek własny, mieszkańców Curanipe i okolic. Bo nie takie oczywiste, że skoro sąsiadka ma ogród z sałatą, to jej sałatę można kupić w warzywniaku za rogiem. Wciąż w miasteczku dostarczane owoce i warzywa pochodziły z wielkich plantacji, zarządzanych przez przedsiębiorstwa agrokulturowe.
Stąd opór przed byciem zależnym od zewnętrznych dostawców, na których metody pracy i produkcji nie masz wpływu, polegał na organizacji sieci lokalnych gospodarstw, w znakomitej większości zarządzanymi przez kobiety. Gospodynie te miały w swoich ogrodach i na polach zgromadzone zasoby wystarczające dla nich samych, może trochę więcej, a przy pomocy w organizacji np. wymianie nasion i sadzonek, dostarczaniu kompostu i dystrybuowaniu warzyw, można było stworzyć kooperatywę, która działałaby na korzyść szerszej społeczności.
Źródłem pewnych dochodów był sklep internetowy „Huertas a Deo”, nazwę którą można byłoby luźno przetłumaczyć jako „warzywa autostopem”. Założenie było proste: klienci, przeważnie z wielkich miast, raz w tygodniu otrzymywali paczkę świeżych warzyw, owoców i innych produktów, jak jajka, domowe marmolady. Zawartość pudełka zmieniała się w zależności od pory roku, pakowaliśmy je każdego tygodnia w poniedziałki – stąd było to swego rodzaju święto, kiedy to wszyscy się zbieraliśmy by razem ogarnąć transport zbiorów od gospodyń, segregować zamówienia, pakować i odesłać nocny transport w drogę, potem zjeść coś razem, często z osobami, którymi nie widzieliśmy przez resztę tygodnia.

Sama idea sklepu i sprzedawania ekologicznych warzyw do odległego Santiago nie jest może genialnym pomysłem na dorobienie się majątku – i nie miał być. Sam Raimundo i Pedro przyznawali, że celem rozwoju Huertas a Deo jest jego zamknięcie. A będzie to moment, gdy w ten sposób pozyskają odpowiedni poziom zasobów, który pozwoli na uzyskanie samowystarczalności. Tak bardzo anty-startupowe. Starali się również o pewne finansowania z funduszy dla organizacji pozarządowych, ale, jak to nam przekazano, w Chile nie jest to sprawna metoda wspierania inicjatyw.
Środki ze sprzedaży finansowały bezpośrednio produkcję roślin, ale też wspierały dalszy rozwój, jak na przykład zbudowanie kolejnej szklarni albo nowych kurników, na utrzymanie miejsca dla wolontariuszy.


Takie organizowanie społeczności działa z pewnością dla jej dobra, czyniąc ją w miarę niezależną i samoświadomą tego jak działają, co jedzą, jak dzielą się obowiązkami i rezultatami pracy. Jeszcze jeden aspekt jest ważny – konserwacja wiedzy o naturze i zwyczajów takiej produkcji roślin i hodowli zwierząt. Eric jest osobą, która wiele wie o zależnościach ekologicznych – wskazywał na przykład na pewne rośliny strączkowe o żółtych kwiatach, które rozprzestrzeniły się po przejściu tsunami. Wspomniał, iż mogą rosnąć na złej ziemi i wprowadzają do niej składniki, przygotowując glebę dla roślin o większych wymaganiach. W trakcie jazdy po okolicy zapytałem o rzecz, którą wcześniej wyczytałem – iż w tym regionie rosną wiekowe drzewa, nawet mające po dwa tysiące lat. Potwierdził i właściwie zaraz niedaleko zatrzymał się, by pokazać mi jedno z nich – niepozorne, powykręcane drzewo u kogoś na ogródku. Eric skromnie przyznawał, że ma tam jakąś wiedzę, ale przede wszystkim chciałby dowiedzieć się wszystkiego od starszych pań mieszkających w okolicy i tę wiedzę jakoś usystematyzować.

U jednej z pań w domu, Eric znalazł wiele małych paczek z nasionami warzyw i owoców – wśród nich jednego z rodzajów sałaty, której uprawa zanikała z czasem w regionie, a po wielkiej fali z 2010 roku, zniknęła całkowicie. Stąd dzięki jego pracy udało się ją rozmnożyć i przywrócić je do ogródków w Curanipe.

Niezmiernie dużo się nauczyliśmy od tej wzrastającej społeczności i przynajmniej przez chwilę przydaliśmy się do animowania dalszego jej rozwoju. Jest to jedna z licznych cegiełek w formowaniu naszych długofalowych planów, a następne nadchodziły (i wciąż nadchodzą) w kolejnych częściach Naszej Tułaczki, już w innych regionach Ameryki Południowej.