Tuż po opuszczeniu Cerbere – ostatniej miejscowości na południowo-wschodnim wybrzeżu Francji, lekkim spacerkiem przeszliśmy do Hiszpanii – a właściwie Katalonii, czyli regionu z własną autonomią, domagającym się niepodległości.

Oczekując na możliwość przetestowania w końcu swoich umiejętności w mówieniu po hiszpańsku, całkiem się zawiedliśmy – cóż, kataloński to nie to samo, zatem na test językowy musimy jeszcze poczekać.

Lecz nie tylko język stanowił dla nas problem w katalońskich miejscowościach – praktycznie we wszystkich miejscach publicznych pojawiał się ten sam znaczek – że nie można wejść z pieskami. Gossos no – wszędzie i domyślnie. Nie wiedzieliśmy o tym na początku, więc nasze zdziwienie, gdy kierowcy autobusów, nawet miejskich, nie chcieli nas wpuścić do pojazdu, było uzasadnione. W jednej z informacji turystycznych dowiedzieliśmy się, że nawet istnieje prawo, które zabrania zabierania psów do autobusów, no chyba, że w kagańcu i kontenerze. Dyskryminacja piesków przyjmuje całe spektrum – od zakazu wejścia do budynku po obwieszenie całej miejscowości hejterskimi plakatami – na bezwzględnie każdym słupie obrazek osoby wdeptującej w psie odchody, z moralizującym napisem po katalońsku, pewnie coś w stylu „czy chcesz doświadczać tego codziennie?”. Pozdrowienia dla mieszkańców Pont de Molins.
Choć sami Katalończycy posiadają dużo piesków i jest ich dużo – dlatego Bestia zdążył poznać dużo nowych znajomych. Jak godzą prawo z obyczajami – może kiedyś się dowiemy.

Na szczęście z pociągami nie było problemów, jeśli chodzi o przewóz pieska. Gorzej natomiast z informacją o godzinach odjazdów, która by się pokrywała z rzeczywistością.

W Katalonii przemierzyliśmy do tej poty cztery regiony – od nadbrzeżnego Alt Empordà, przez Garrotxa, Ripollès do Berguedà. Przechodzą przez nie ogólnokrajowe szlaki GR z biało-czerwonym oznaczeniem, ogólne pomarańczowe, też rowerowe oraz lokalne, związane z ciekawymi miejscami w regionie. Trasy przepiękne – choć miejscami słabo oznakowane. Ale co ważniejsze – puste. Na większości szlaków godzinami szliśmy, nie spotykając nikogo. Czasami minął nas rowerzysta górski, może bliżej miejscowości przejechał samochód, ale poza tym – nikogo. Przyzwyczajeni do tatrzańskich ilości turystów na ceprostradach, tutaj mogliśmy się poczuć samotnie.

Dużym problemem w trakcie marszu był dostęp do wody pitnej. Większość rzek i strumieni o tej porze roku jest sucha, nawet w korytach rzek, które wyrzeźbiły masywne kaniony w Garrotxa, coś tam cieknie, żeby za kilkaset metrów wyschnąć i zakończyć swój bieg. Zatem obładowani w butelki i baniaki z wodą, szlajaliśmy się po Katalonii od wybrzeża wgłąb.

Począwszy od Figueres, wszystkie małe miejscowości wyróżniały się swoją wiekowością: w wielu budynki stoją tam od średniowiecza a kościoły i klasztory trwają dumnie w swoim romańskim stylu, którego nikt nie potrzebuje zmieniać.


Choć widać po nich, które spodziewają się turystów, a w których mieszkańcy nie oczekują nikogo z odwiedzających.

Zatem mamy przykład Sant Llorenç de la Muga, średniowiecznego miasteczka z murami, czterogwiazdkowymi hotelami i ekskluzywnymi restauracjami oraz z drugiej strony Vallfogona de Ripollès, gdzie nie ma zwykłego sklepu.

Lub na przykład Castellfollit de la Roca z tablicami informacyjnymi co krok, przedstawiającymi historię i geologię regionu. To miasteczko swoje historyczne centrum usytuowało na bazaltowym klifie, który powstał około 200 tys. lat temu, gdy lawa wypływająca z pobliskiego wulkanu niedaleko Olot, spotkała się z wodami rzeki Fluvia. Charakterystyczne struktury bazaltowe – pionowe kolumny kamienia w foremnym przekroju, tworzą wysoką ścianę i przepiękny krajobraz.

Co ciekawe po raz pierwszy spotkałem się z tablicą informacyjną o panoramie otaczających miejscowość szczytów dostosowaną dla osób niewidomych i słabowidzących. Kształty wzgórz oznaczone były wypukłymi kreskami, w inny sposób te bliżej oraz te w oddali.

Bardzo ważną rzeczą, którą również udało się mi zauważyć, to wszechobecność defibrylatorów AED. W każdej miejscowości w oczywistym miejscu (koło kościoła, większego sklepu lub siedziby lokalnej społeczności) znajduje się skrzynka z takim urządzeniem.

Wspólnym mianownikiem miejsc na naszej katalońskiej trasie były symbole poparcia dla niepodległości regionu – popierają ją prywatne balkony, okna, drzwi, całe budynki, mosty i graffiti. Z czasem dowiadujemy się więcej o tej kwestii – jak chociażby planowanym na październik referendum w tej sprawie, ale wciąż mam wrażenie, że jest to temat nietrywialny zarówno dla Katalończyków jak i całej Hiszpanii.

Ten etap kończymy w Gósol. Górskie schronisko nas miło przywitało i zapewniło odpoczynek od codziennego marszu na co najmniej dwa tygodnie.






Trzymam kciuki pozdrawiam mama