Mówi się, że Chile, tuż po Urugwaju jest najbezpieczniejszym krajem w Ameryce Południowej. Rzeczywiście, ryzyko porwania, pobicia czy napadu z bronią jest tu nikłe. W stolicy podczas naszego półrocznego pobytu zdarzyły się tylko dwa takie przypadki, w tym przy jednym z nich obyło się bez rannych. Dużo większe ryzyko niesie ze sobą przechodzenie przez jezdnię. Można odnieść wrażenie, że prawo jazdy wygrywa się tu na loterii i nawet ślepiec ma szansę wyjechać na ulicę.

Jeżeli natomiast chodzi o kradzieże, jest już zupełnie inaczej niż z napadami. Pod tym względem im mniejsza miejscowość, tym bezpieczniejsza, ale z założenia absolutnie wszędzie jest dość problematycznie. W Curanipe czuliśmy się zupełnie bezpiecznie, w Osorno czy Puerto Montt również, nawet w wyjątkowo turystycznym San Pedro de Atacama zdaje się że niewiele nam groziło. Jednak Valparaiso czy Santiago to już inna bajka. Centrum i wschodnia część stolicy są stosunkowo bezpieczne. Kradzieże portfeli czy telefonów zdarzają się tylko głośno mówiącym po angielsku, ergo mniej czujnym z przyzwyczajenia turystom no i oczywiście tym, których czujność uśpił alkohol lub narkotyki. Zachodnie i południowe krańce miasta są wyjątkowo niepolecane do odwiedzania po zmroku, chociaż i za dnia łatwo tam stracić to, co się trzyma w kieszeniach. Trzeba przyzwyczaić się do pewnych zasad, które tu obowiązują – nie korzystać z telefonu na mieście jeśli nie trzeba, trzymać ręce w kieszeni, raczej nie oddalać się od innych ludzi – w tłumie zawsze łatwiej o bezpieczeństwo.

Niestety złodzieja w grupie nie rozpoznasz – może nim być każdy. Bardziej subtelne metody na kradzież to oblanie lepkim napojem i próba starcia z ofiary płynu (a przy okazji przeszukanie kieszeni), metoda na gołębia (“o przepraszam, gołąb pana obsrał, już zetrę” – i komórki nie ma), w końcu na życzliwego lokalsa, chcącego bratać się z turystami (nie dawaj się przytulać obcym na ulicy jeśli nie chcesz w przypływie altruistycznych pobudek podzielić się z nim swoim portfelem).

Mniej subtelne są ataki we dwóch. Przykładowo: pani z przodu podchodzi z prośbą o zapalniczkę/podanie godziny/wskazanie drogi (niepotrzebne skreślić), a tymczasem jej przyjaciel od tyłu obezwładnia Cię i następuje przeszukanie kieszeni. Znajomemu zdarzyło się 20 metrów od domu. Mało przyjemna sytuacja, ale przynajmniej możesz się od razu zorientować, że ktoś Cię napadł.

No tak, tylko co z tego, skoro pójście na policję nic nie daje? Niestety, większość przestępców nie decyduje się na kradzież raz w swoim życiu, pod wpływem impulsu, a działa zorganizowanie, każdego dnia w wyznaczonych uprzednio rewirach. Część z zarobionych pieniędzy trafia do kieszeni policji, która w zamian ochoczo przyznaje turystom i lokalnym, że niestety nic nie da się zrobić, nawet jeśli przestępca wciąż jeszcze pozostaje w zasięgu wzroku.

Pytacie czy zdarzyło nam się kiedykolwiek zostać okradzionym? Krzyśkowi nigdy. Mnie raz wyciągnięto w metrze nową paczkę papierosów. Telefon i portfel miałem w ręku w innej kieszeni, więc to udało mi się ocalić, ale tęsknota za utraconym Marlboro (lokowanie produktu), które tutaj kosztuje małą fortunę, jednak była.

Nie, szczerze powiedziawszy pracując w hostelu i spotykając się z incydentami każdego tygodnia, byliśmy od początku wyczuleni na to w jaki sposób się zachowywać i jakie zachowania traktować jako podejrzane, więc udało nam się jakoś uchować. Nie wykluczamy jednak, że zostaniemy pewnego dnia napadnięci. Nawet łatwiej być o tym przeświadczonym i mieć odłożone pieniądze na odkupienie telefonu i zniwelowanie innych strat niż potem żałować z powodu drobnego incydentu.

Jeśli mowa o hostelu, to niestety i tutaj często zdarzają się kradzieże. To istotna informacja dla tych co podróżują i uważają, że za zamkniętymi drzwiami wynajmowanego pokoju ich rzeczy są bezpieczne. Nie są. Hostel w którym pracowałem dbał o bezpieczeństwo w niespotykanym przeze mnie wcześniej stopniu: mieliśmy bramę z domofonem, zakaz odwiedzin gości przez osoby z zewnątrz, system monitoringu i opaski dla wszystkich gości by już z oddali było widać kto nocuje w budynku. W okresie zameldowania jednak często natrafiali się kieszonkowcy, którzy korzystając z zamętu przedostawali się do środka i okradali subtelnie wszystkich wokół recepcji.

Kiedy udało nam się przezwyciężyć i ten problem poprzez bardziej wnikliwą kontrolę osób, które wchodziły do budynku, zaczęły się rezerwacje, dokonywane przez Chilijczyków na jedną noc. Podczas zameldowania posługiwali się oni fałszywymi dokumentami i przez kilka godzin okradali absolutnie wszystkich w hostelu, raz nawet przecinając kilka kłódek i dostając się do rzeczy w zamkniętych schowkach. Policja, nawet dysponując nagraniem z monitoringu i wyraźnym zdjęciem twarzy przestępców, nie podjęła stosownych kroków. Zapewne przyjęli uprzednio łapówkę. Czy chcemy Was przestraszyć? Nie. Zalecamy nie zabieranie zbyt wielu kosztowności w drogę, lub – jeśli to niemożliwe, ubezpieczenie swoich rzeczy przed kradzieżą.

Tutaj jeszcze jedna porada: jeżeli kiedykolwiek w Ameryce Południowej traficie późnym wieczorem do miasta i zechcecie znaleźć sobie miejsce noclegowe, nie zostawiajcie kamrata z torbami i nie szukajcie miejsca noclegowego bez plecaka. Wiem, tak łatwiej, po co dźwigać kilogramy na plecach, skoro ktoś może usiąść w kawiarni i przypilnować wszystkiego przez te parę minut? A jednak, to znacząco zmniejsza Wasze szanse na sukces.

To również nie najlepszy czas na chwalenie się swoimi umiejętnościami językowymi i rozmawianie z recepcjonistą po hiszpańsku.

Niestety, większość hosteli osoby chcące znaleźć zakwaterowanie prosto z ulicy, szczególnie te hiszpańskojęzyczne, a już na pewno te bez wielkich plecaków, traktują jako typowe zameldowania na nocną kradzież i zwyczajnie informują, że wolnych miejsc brak, lub system nie zezwala na zameldowanie aż do rana. i znowu – zasada ta dotyczy przede wszystkim Santiago oraz innych większych miast, jednak na wszelki wypadek lepiej odwiedzić recepcję z plecakiem w każdym hostelu w którym chcemy znaleźć schronienie na noc.

To jeszcze bezpieczeństwo w mieszkaniach. Jestem przekonany, że wielokrotnie o tym wspominałem, jednak powtórzę ponownie: Mieszkania w Chile to istne fortece. Nie ma budynku bez konsjerża, miliona kamer, a większość dodatkowo jeszcze otoczona jest drutem kolczastym, często pod napięciem. Jeżeli nie ma drutu kolczastego, to przynajmniej na wysokim płocie znajduje się wcementowane w całość rozbite szkło. Wszystkie drzwi blokują się automatycznie po zamknięciu ich, więc biada temu kto je przymknie, po czym zorientuje się, że klucze zostały na stole (autentyczna sytuacja, szczęśliwie mamy dwie kopie).

Oczywiście za bezpieczeństwo trzeba płacić. Pensje dla konsjerżów 24h, system monitoringu – to wszystko kosztuje i zostaje wliczone w gasto comunas (opłaty za budynek), przez co ceny wynajmu rosną. Mimo wszystko warto. Dzięki tym zabezpieczeniom, kradzieże w apartamentowcach zdarzają się nieczęsto. Najchętniej złodzieje napadają na niewielkie, ubogie domki. Łup znacznie mniejszy, ale pewność zdobycia go bez zostania przyłapany niemal stuprocentowa.

I znowu – jeśli już się zdarzy napad na dom czy mieszkanie – nie licz na policję. Z resztą, zasada jest taka, że służby działają tu bardzo marnie dopóki kogoś nie zabijesz. Głównie ich praca ogranicza się do nawigowania ruchem na skrzyżowaniach (przy działającej sygnalizacji świetlnej) i uwierzcie mi: nikt nawet na nich nie patrzy. Sam niejednokrotnie przechodziłem na czerwonym świetle (kiedy wokół mało pojazdów, jest to powszechna praktyka), mówiąc “przepraszam” i przesuwając stojącego na środku policjanta, bo akurat tarasował mi drogę.

Dlaczego tak się dzieje? Zgaduję, że znowu jest to znacząco powiązane z historią. Za dyktatury policja miała bardzo zły PR. Nie tylko pacyfikowała protesty czy biła więźniów, jak za komunizmu w Polsce, ale przede wszystkim zabijała tych niewygodnych i porywała innych na zlecenie. Teraz nastał czas hiperpacyfizmu i długotrwałej próby odbudowania wizerunku w oczach społeczeństwa. Niestety, kosztem funkcji jaką pełnią mundurowi.

Jak nie kieszonkowiec, to trzęsienie ziemi

Poza drugim człowiekiem, który zawsze i wszędzie stanowi największe zagrożenie dla naszego życia, Chile słynie jeszcze z natury, która choć przepiękna, nie należy do tych najżyczliwszych w tym zakątku świata.

Wyróżniamy trzy rodzaje kataklizmów, które czyhają na nasze życie w wąskim, południowoamerykańskim kraju: trzęsienia ziemi, często, choć nie zawsze powiązane z nimi tsunami i wybuchy wulkanów.

Najczęstsze są trzęsienia ziemi. Zdarzają się niemal każdego tygodnia, a już na pewno każdego miesiąca. Większość jest jednak tak subtelna, że z czasem ledwo się je zauważa. Pamiętamy nasze pierwsze trzęsienie ziemi, nazywane tutaj terramoto i ekscytację związaną z tym, że wszystko wokół przez sekundę lekko się poruszyło. Później nawet już człowiek o nich nie myślał, albo ewentualnie te nieco mocniejsze odbierał jako przyjemność (szczególnie gdy wieczorem leżysz w łóżku i świat mocniej się poruszy – prawie jakbyś miał zainstalowaną funkcję masażu w wypoczynek).

Mówi się, że pierwsza zasada odnośnie bezpieczeństwa podczas trzęsienia ziemi to obserwować Chilijczyków. Jeśli nie uciekają, to znaczy że nic wielkiego się nie dzieje.

A tak zupełnie na serio, przy tych mocniejszych tąpnięciach należy natychmiast opuścić windę, jeżeli akurat się w niej znajdujemy. Jeśli jesteśmy w domu, warto otworzyć drzwi, bo od ruchu budynków mogą się one zaklinować. No i jak już rzeczywiście jest źle, warto schronić się pod stołem, albo łóżkiem, by kawałek tynku nie spadł nam na głowę. Takiego kataklizmu jeszcze nie przeżyliśmy i nie są one aż tak powszechne. Każdy mieszkaniec ma odpowiedni zasób wiedzy by na spokojnie reagować gdy już coś złego się przydarzy, ale zdecydowanie nie myśli się tu o trzęsieniach na co dzień – to nie tak, że życie codzienne naznaczone jest jakimś szczególnym strachem przed tym co przyniesie kolejny dzień.

Trzeba też pamiętać, że technologia zabezpieczająca przed trzęsieniami jest najbardziej rozwinięta właśnie tu, w Chile. Mieszkańcy kraju, w którym szczęśliwie przyszło nam obecnie przebywać prześcigają w niej nawet Japończyków. Nie ma co się obawiać, wszystkie stosunkowo nowe budynki z pewnością przetrwają tąpnięcia, bez względu na to ile w skali Richtera wyniesie ich siła. Tak, również najwyższy budynek Ameryki Południowej, który się tutaj znajduje. No a stare budowle? Stare i tak już dawno temu runęły. Santiago nie ma zabytków. Terramoto pochłonęły je już dawno temu.

Największe trzęsienie ziemi w przeciągu ostatnich 50 lat wydarzyło się w roku 2010. Epicentrum było na południu kraju, ale odczuł je cały kontynent. 8,5 stopnia w skali Richtera (echo było tak spore, że nawet w Wenezueli odnotowano trzęsienie o sile 4.5 stopnia). Po wszystkim nadeszła fala tsunami, która dokończyła dzieło zniszczenia. Tutaj drobne sprostowanie – jeśli oglądaliście kiedykolwiek jakieś filmy katastroficzne, tsunami może Wam się objawiać jako wielka ściana wody, która nadchodzi i w pięć sekund zmiata z powierzchni ziemi całe miasto. Jest nieco inaczej. Bardziej przypomina to przybieranie wody w szybkim tempie, lecz w rzeczywistości daje szansę na skuteczną ewakuację. Każde nadbrzeżne miasto posiada system wczesnego ostrzegania. Kiedy nadchodzi kataklizm, rozlegają się syreny i wszyscy mieszkańcy natychmiast muszą udać się na wyżej wzniesione tereny. Drogi ewakuacyjne są świetnie oznaczone (tak samo jak drogi ewakuacyjne przed lawą w okolicach każdego z kilkuset aktywnych wulkanów).

Wysłuchaliśmy wielu historii znajomych, którzy przeżyli kataklizm z 2010 roku. Widzieliśmy wiele nagrań pokazujących zarówno samo zjawisko, jak i zniszczenia już po nim. Uwierzcie, mamy wielkie szczęście, że w naszej części świata podobne sytuacje się nie zdarzają.


To piękniejsze oblicze przyrody

Przyroda w Chile zachwyca. Bez dwóch zdań, trudno wyobrazić sobie bardziej różnorodny kraj. Mamy tu długie wybrzeże, pustynię płynnie przechodzącą w ocean na północy, fiordowe wysepki na południu, mamy najbardziej suchą pustynię świata, najczystsze niebo na południowej półkuli, mamy solniska, góry, gorące źródła, wyspy, lodowce, nieprzemierzone lasy i urocze równiny. W jednym i tym samym miejscu można napotkać skorpiona i pingwina, poza tym pozostają jeszcze pumy, lisy, kondory, zabójcze pająki, lwy morskie, wieloryby i wiele, wiele innych zwierząt.

Chile posiada 37 parków narodowych o łącznej powierzchni wielkości Szwajcarii, a planuje jeszcze ją zwiększyć. W planach długoterminowych jest utworzenie super parku, rozciągającego się na całej długości kraju i łączącego wszystkie poszczególne parki i rezerwaty. Wyobraźcie sobie – kupujecie wejściówkę do parku jeszcze nad Zwrotnikiem Koziorożca, a wychodzicie z niego (zapewne po kilku tygodniach) na najdalej na południe wysuniętym skrawku kontynentu.

Oczywiście rząd, bez względu czy akurat prowadzony jest przez konserwatystów czy liberałów, jest bardzo proekologiczny, ale fakt, że ponad 12% kraju to rezerwaty zawdzięcza się przede wszystkim kilku bogaczom. Chile zamieszkuje siedem rodzin magnatów, którzy łącznie posiadają niemalże wszystkie ziemie w kraju, oczywiście poza miastami. Każdy z magnatów odstąpił (zupełnie wolontaryjnie) część swoich posiadłości (około 1000 km2) państwu z przeznaczeniem na park narodowy.

Nie ważne jednak jaka część kraju oficjalnie uznana jest za rezerwat. W rzeczywistości jest nim niemal każdy skrawek tego państwa. Kraj jest gigantyczny, ludzi ma raptem 15 milionów, z czego połowa skupiona jest w Santiago, położonym obok regionie Valparaiso i kilku innych okolicznych miastach. Sama stolica to 1/3 wszystkich mieszkańców.

Druga połowa z łatwością ginie na wielkiej przestrzeni. Przemierzając wynajętym samochodem połacie ziem poza autostradą Panamericaną, napotyka się dwa – trzy samochody przez cały dzień.

Chilijczycy podróżują chętnie, jednak głównie, ze względu na duże odległości, posługują się w tym celu samolotami i samochodami. Mało tu trekkerów, a jazda na rowerze między miejscowościami jest… nielegalna (!) co jednak nie oznacza, że się w ogóle nie zdarza. Pamiętacie co mówiłem o skuteczności działania policji w tym kraju, prawda?

Autostop w okolicy regionu Metropolitana jest dość niebezpieczny, jednak jeśli już oddalimy się wystarczająco daleko na północ lub południe, staje się on bardzo popularną formą przemieszczania się na krótsze odległości. Sami nie raz używaliśmy I, gdy tylko mieliśmy dostęp do samochodu, odwdzięczaliśmy się tym samym innym.

Piękno krajobrazu w Chile zapiera dech w piersiach – bez względu na to czy udasz się na północ czy na południe

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *