W poprzednim wpisie przytaczałem historie ciekawych osób, ale nie mówiłem nic o społeczeństwie, jako całości, a to przecież też wyjątkowo ciekawy temat, szczególnie dla kogoś po studiach społeczno-kulturalnych. Pozwólcie więc, że w skrócie przybliżymy Wam sytuację społeczną Chile, akcentując to, co dla nas najciekawsze. Po więcej szczegółów odsyłam do nieistniejącej jeszcze książki, która każdego dnia systematycznie wystukiwana jest na moim laptopie i, miejmy nadzieję, w kilka miesięcy ujrzy światło dzienne.
Czy lubisz Chile?
Schemat poznawania nowej osoby zawsze jest taki sam. Właściwie po tygodniu byliśmy pewni, że spokojnie możemy sobie wydrukować listę odpowiedzi na wszystkie pytania i podawać je każdej osobie, która zaczyna konwersację z nami. Oczywiście, tu bez większego zaskoczenia, zaczyna się od imienia. Moje przeważnie zostaje przekształcone kilkakrotnie i koniec końców zawsze jestem Mateus Morales. Krzyś to Chris. Bez nazwiska, no bo bez przesady, kto tu wypowie Ci “Kacprzak” bez nagłego ataku serii skurczów języka.
Dalej już tylko trudniej – skąd jesteś? Pytanie bez jasnej odpowiedzi. Z Polski, blisko Niemiec (bo Niemcy znają tu wszyscy, Polskę tylko nieliczni), ale już tam nie wracamy, przynajmniej nie po to, żeby żyć życiem, którego doświadczaliśmy przed naszą tułaczką, więc właściwie jakie to ma znaczenie? Czujemy się oczywiście Polakami, Krakusami (choć nie z urodzenia, ale to bez znaczenia), Europejczykami, czujemy się obywatelami świata. Przede wszystkim jednak czujemy, że miejsce zamieszkania jest bez znaczenia, szczególnie w nowoczesnym świecie, w którym wszyscy jesteśmy tak mobilni jak nigdy dotąd.
Czy lubisz Chile? W domyśle, tylko spróbuj powiedzieć, że nie. Oczywiście, głupie pytanie, bo i jak tu zaprzeczyć, nawet gdybym rzeczywiście ich kraju nie lubił. Zwykłe potwierdzenie jednak nie wystarcza, trzeba później jeszcze odpowiedzieć dlaczego i dwa czy trzy zdania to jednak za mało. To nie tylko nasze doświadczenie, wszyscy obcokrajowcy o tym wspominają. Przypuszczalnie jest to forma dowartościowania się – Chile nie jest tak popularną destynacją turystyczną jak Argentyna czy Peru, wciąż nosi mroczne jarzmo historii Pinocheta, kultura jest stłamszona przez tą amerykańską, popularną, a tożsamość narodowa ledwo funkcjonuje. Pytając więc obcokrajowców “czy lubisz Chile i za co?”, Chilijczycy zdają się prosić o podpowiedź za co oni sami powinni lubić swój własny kraj. Zupełnie niesłusznie, bowiem powodów by kochać ten skrawek ziemi jest na prawdę mnóstwo – mniejszy pośpiech, natura, pogoda ducha mieszkańców, dużo światła, kolorów, cudnych psów na ulicach.
Odpowiadając na to powszechne pytanie, musisz jednak pamiętać o pewnej bardzo istotnej rzeczy: jeżeli przez piętnaście minut wymieniasz same pozytywy, wzdychasz że “ochy” i “achy”, a potem przyznasz, że są i minusy, znajomość w dwóch trzecich przypadków zbyt długo nie przetrwa.
Raz omal nie doprowadziłem do zawału pewnej starszej pani, wspominając, że nie przepadam za jednym tradycyjnym daniem – humitas, będącym w rzeczywistości papką kukurydzy, doprawioną kukurydzą i owiniętą w liść…. tak, kukurydzy. Moja rozmówczyni zaczęła głośniej oddychać, a jej oczy zrobiły się wielkie jak pięciozłotówki, więc szybko polubownie dodałem, że jadłem tylko raz, być może tylko trafiłem na nieumiejętnie gotującego kucharza, a od tego czasu więcej podobnych błędów nie powtarzam i kraj oraz wszystko co z nim związane opisuję wyłącznie w superlatywach. Cóż, trudno było się spodziewać podobnej reakcji. Nie znam sytuacji nagłego pogorszenia się stanu zdrowia jakiegokolwiek Polaka po wyznaniu antypatii do bigosu czy pierożków przez obcokrajowca, nie byłem w stanie więc sobie zwizualizować tego przy humitas.
Small talk z przedstawieniem postaci za nami. Przechodzimy do bardzo konkretnego pytania – odpowiedzi udzielasz tylko raz i zależy od niej jak będziesz postrzegany. Poglądy polityczne? Religia? Zainteresowania? A gdzie tam! Prawidłowe pytanie brzmi: Gdzie mieszkasz?
Chilijczycy (oczywiście nie wszyscy, cechy narodowe w odniesieniu do stu procent populacji nie istnieją nigdzie) to niestety prawdziwi klasiści. Oceniają innych na podstawie zasobności portfela. Będąc Europejczkiem lub Amerykaninem, w szczególności białym, odgórnie zdobywa się kilka punktów na start. Reszta zależy już od tego gdzie pracujesz, jakie masz wykształcenie i w jakiej dzielnicy mieszkasz (bo to łatwiejsze niż bezpośrednie pytanie “ile zarabiasz”, a mówi o tym fakcie bardzo dużo). Najbiedniejsze dzielnice to południowy zachód stolicy, gdzie mały domek można wynająć już za odpowiednik 1200 złotych na miesiąc. Na północnym wschodzie jest to cena miesięcznego wynajmu miejsca parkingowego, a mieszkania kosztują od 5000 złotych miesięcznie za dwupokojowe lokum wielkości 35 – 40 metrów kwadratowych.
Rozwarstwienie społeczne jest gigantyczne. 10% najlepiej zarabiających bez wątpienia wyżywiłoby wszystkich bezdomnych w kraju (a tych nie brakuje, wiecie o tym z moich poprzednich opowieści i wpisów) i za resztę jeszcze spokojnie dostatnio by żyło, ale jak to często bywa w podobnych przypadkach, prędzej usłyszysz od osoby zarabiającej pięciokrotność średniej krajowej narzekania na brak funduszy niż informacje o niesieniu pomocy. Praktyka powszechna na całym świecie – do luksusu łatwo się przyzwyczaić, a gdy ktoś zwraca uwagę na społeczne nierówności, przeważnie spotyka się to z agresją, bo “ciężko pracowałem” na ten swój dobrobyt. Niestety nawet to “ciężko pracowałem” niezupełnie się tu sprawdza – dostęp do edukacji jest bardzo drogi, przez co rodząc się w bogatej rodzinie, łatwo o dobrą pracę i pomnożenie majątku, jednak kiedy ktoś wywodzi się z niższej klasy ekonomicznej, pewnikiem jest że nigdy się z niej nie wydostanie.

Pozycja kobiety w społeczeństwie
Mówi się wiele o kulturze “macho” w Ameryce Południowej. Przyjeżdżając do kraju, spodziewałem się zobaczyć wiele przypadków chamskiego seksizmu na ulicach, a jednak zaskoczyło mnie, że ani razu się z nim nie spotkałem. Oczywiście, nie oznacza to, że seksizmu nie ma. Ten jest absolutnie w każdym kraju, myślę że tutaj wszyscy się zgodzimy.
Rzeczywiście, opowieści o kulturze “macho” nie są bajkami wyssanymi z palca, ale Chilijczycy słyną z najzimniejszego, najmniej południowoamerykańskiego temperamentu. Ich ekspresja jest nieco stłamszona przez normy kulturowe, znacznie więcej tu nie wypada, czasem niestety (mniejszy luz, mniej śpiewów i tańców), czasem na szczęście (właśnie stosunek do kobiet czy mniejsza ilość bójek na ulicach). O ile więc w Wenezueli, Argentynie czy Brazylii łatwo o zaczepki, czy gwizdanie na co piękniejsze w oczach gwiżdżącego panie, tutaj takie sytuacje się raczej nie zdarzają.
Nie będąc kobietą i opierając się wyłącznie na rozmowie z innymi, trudno mi jasno i klarownie określić jak wygląda równość płciowa w kraju. Co jednak zauważalne, kobiet jest znacznie więcej w polityce (w tym była pani prezydent, powracająca na stołek co drugą kadencję) i w życiu społecznym niż w kraju nad Wisłą. W mediach niestety jednak przeważają mężczyźni.
Kult ciała jest znacznie mniejszy niż w Wenezueli czy Kolumbii. Imigrantki z tamtych regionów mają za sobą niemal zawsze przynajmniej dwie operacje plastyczne. Często pierwszą otrzymywały w ramach prezentu na piętnaste lub szesnaste urodziny. Przy tak dużej presji społeczno-obyczajowej wpaja się im od początku, że ich ciało jest znacznie ważniejsze od umysłu, co jest bardzo szkodliwym przeświadczeniem. W Chile operacje mające na celu wyłącznie upiększenie ciała nie są zbyt popularne.
Nie brakuje jednak prostytutek. Przeważnie kobiet, choć oczywiście zdarzają się i mężczyźni, lub osoby transpłciowe, głównie m/k. Prostytucja jest tu legalna, lecz niestety wszystkie osoby pracujące w tej branży narażone są na wielkie niebezpieczeństwa. Nie ryzykowałbym jednak przeświadczenia, że ilość prostytutek na ulicach wynika z utrudnień w dostępie do zwykłej pracy lub z niższej pozycji społecznej kobiety w ogóle. Bardziej jest to efekt rozwarstwienia społecznego i dużej imigracji, związanej z utrudnieniami w legalnym podjęciu pracy przez pierwsze pół roku pobytu w kraju.
Żebracy pod najwyższym biurowcem na kontynencie
Tak. Chile, wraz z Urugwajem są najbogatszymi, najlepiej rozwiniętymi krajami Ameryki Południowej. W przeświadczeniu wielu mieszkańców, ich państwo pozbawione jest biedy, a ci bezdomni na ulicach to zwyczajne ćpuny. Niestety – nawet jeżeli w Santiago nie ma faweli, pokrywających trzy czwarte innych wielkich miast, nawet jeżeli Sanhattan pełen jest pięknych, szklanych budynków, w tym najwyższy budynek Ameryki Południowej, wciąż bieda uderza tutaj po oczach.
Zacznijmy od samych bezdomnych. Brak ulicy w Santiago na której nie znajdzie się kogoś, komu w życiu się nie poszczęściło. Bezdomni koczują w namiotach na skwerkach i w parkach, albo budują sobie schronienia z koców i wózków z supermarketów tuż przy wejściu do wielkich, pięknych apartamentowców. Często wchodzą w mariaż z bezdomnymi psami, których jest tutaj mnóstwo (patrz: jeden z poprzednich wpisów Krzyśka). W zamian za opiekę i odrobinę czułości, psy chronią bezdomnych przed przechodniami i policją. Szczerze powiedziawszy jednak nie ma za bardzo przed kim chronić. Zjawisko jest tak powszechne, że policja nie reaguje dopóki jakiś bezdomny nie rozłoży się bezpośrednio przed budynkiem, blokując przejście mieszkańcom.
Wśród bezdomnych rzeczywiście sporo osób jest uzależnionych, jednak trafiają tu i Ci, którzy stracili swoje rodziny (średnia pensja to 300 000 pesos. Gdy mieszka się samemu, często ledwo wystarcza to na utrzymanie mieszkania, a raczej pokoju w gorszej dzielnicy, opłacenie rachunków i zakup żywności. Przy drobnych problemach zdrowotnych lub innych nieplanowanych wydatkach łatwo wylądować na ulicy), osoby transpłciowe (Chile to kraj bardziej tolerancyjny od Polski, ale transfobia jest przyczyną bezdomności na całym świecie) czy chociażby ludzie, którzy utracili wszystko podczas ogromnego trzęsienia ziemi w 2010 roku.
Bezdomność to nie jedyna odsłona biedy. Sam fakt, że większość dorosłych, często całych rodzin zamiast mieszkania wynajmuje wyłącznie pokój już świadczy o znacznie niższym komforcie życiowym. Apartamenty są tu budowane odgórnie z myślą o współdzieleniu ich z innymi. Jeżeli więc natrafi się na rynku mieszkanie z trzema sypialniami, najprawdopodobniej każda z nich będzie posiadać oddzielną łazienkę i absolutnie żaden z pokoi nie będzie przechodni.
Klasa średnio-wyższa może sobie pozwolić na własne mieszkanie. Średni metraż rodzinnego mieszkania w stolicy to 38 – 40 metrów kwadratowych. Tylko najbogatsi mieszkają w bardziej komfortowych warunkach. Przeważnie są to imigranci z naszego kawałka świata, lekarze, prawnicy i osoby powiązane z polityką.
Dzielnice Santiago, jak wspomniałem wcześniej, oddzielają poszczególne klasy ekonomiczne od siebie. Są to zupełnie inne światy – w supermarketach tej samej sieci znajdują sę inne produkty, inaczej wyglądają parki i okolice, inny jest dostęp do usług, ale i cena za te same usługi. Masaż na ulicy w biedniejszej dzielnicy może kosztować 4000 pesos (24 złote), w Las Condes już około 40 000 (240 złotych).

LGBT
Trudno o jednoznaczne określenie, czy sytuacja prawno-społeczna osób LGBT w kraju jest zadowalająca czy też nie. Chile, względem innych państw Ameryki Południowej jest umiarkowanie konserwatywne. Obecny prezydent przeciwny jest wprowadzeniu równości małżeńskiej (poprzednia pani prezydent zapowiadała odpowiednie zmiany prawne, ale nie zdążyła rozpocząć nawet właściwej debaty społecznej) i adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. Nie zamierza jednak, mimo swojego konserwatyzmu, wycofać związków partnerskich, które uznaje za bardzo pożyteczne. Homofobia w kraju się zdarza, ale jeśli już się objawia, to bardziej na zasadzie delikatnego pokiwania głową z dezaprobatą jakiejś starszej pani na ulicy. Brak ryzyka przemocy motywowanej mową nienawiści, brak wlepek zakazu pedałowania, bardzo pojedyncze akty wandalizmu o zabarwieniu homofobicznym nikną w natłoku plakatów mówiących o potrzebie równości i szacunku.
Oczywiście, incydenty się zdarzają. Ostatnio para jednopłciowa została wyproszona przez właścicieli z lokalu po tym jak się pocałowali. Właściciel nie powiedział bezpośrednio, że pocałunek był przyczyną takiego potraktowania klientów, wymyślił bajkę o zbyt długim oczekiwaniu na zamówienie. Interweniowała policja, sprawę opisały gazety i portale internetowe.
Istnieje kilka klubów LGBT, kilka organizacji, są przygotowywane ciekawe eventy (kiedy to piszę Krzysiek właśnie wraca z lekcji tańca tanga dla par jednopłciowych [to było tango queer, nie było mowy o jedno czy różnopłciowośc]), koncerty i barwne marsze równości, a także wyjątkowo duża i dobra scena drag queen. Brak jednak flag. W całym mieście, w całym kraju bardzo trudno zobaczyć jakiekolwiek tęczowe emblematy. Środowisko jest gdzieś na rozstaju – z jednej strony dzieje się dużo, społeczeństwo zdaje się być zaktywizowane, z drugiej strony mimo braku większej homofobii wszystko odbywa się prawie że w ukryciu, w obawie, żeby nie drażnić zbytnio tłumu. Zważywszy na to, że jeszcze w 1989 roku, za dyktatury Pinocheta, jednopłciowe stosunki seksualne były karane więzieniem, łatwiej zrozumieć strach, który tkwi w ludziach. Traumy szybko nie sposób wyleczyć. [nie wiem, czy słusznie myślę, ale zdaje się, że tęczowa flaga to pomysł ‘zachodu’, to że oczekujemy jej wszędzie to nasze skrzywienie]
Ze statusem osób transpłciowych jeszcze mniej wiadomo – z jednej strony społeczeństwo dojrzewa, dużo się mówi o tej kwestii, wiele osób ma wśród członków rodziny lub znajomych osobę transpłciową i nie uważa by była to rzecz wstydliwa, społeczne tabu jak w Polsce, z drugiej strony, jak wspomniałem, ulice pełne są transpłciowych bezdomnych, prostytutek, słyszy się o aktach przemocy i dyskryminacji, wymierzonych w tą część społeczeństwa. Zainteresowanym tematem polecam film “Una Mujer Fantastica”, wielokrotnie z resztą nagradzany na międzynarodowych festiwalach. [w tym roku Oskar]
Religia
W naszych głowach widnieje obraz żarliwej wiary katolickiej wszystkich narodów Ameryki Południowej. Ten obrazek jednak to w dużej mierze efekt stereotypizacji. Nie dotyczy aż tak bardzo samego Chile. Co czwarty mieszkaniec kraju określa się jako ateista. 55% to katolicy, chociaż jeszcze trzy lata wcześniej było ich o dziesięć procent więcej.
Liczebność katolików spada z roku na rok i to w drastycznym tempie. Dlaczego? Czynników jest wiele, ale za najważniejsze osobiście uznałbym dwa: po pierwsze, kiedy w Polsce kościół zawsze stał w opozycji do komunistycznej władzy, w Chile duchowieństwo zawarło osobliwy mariaż z dyktaturą i pomagało Pinochetowi identyfikować zdrajców narodu, a później zwyczajnie porywać ich i mordować. Background nie najlepszy.
Drugi czynnik to afery pedofilskie i opieszałość duchownych w karaniu za nie. W Polsce zgwałcenie dziecka, o ile zrobi to ktoś w sutannie, nikogo nie obchodzi, jednak tutaj każdy taki incydent jest bardzo mocno nagłaśniany. Z resztą, gdy papież Franciszek w marcu odwiedził Santiago, dostał za to butem po głowie. Szczęśliwie wyjechał do Peru zanim udowodniono, że wiedział o aferze pedofilskiej na dużo wcześniej niż wieści wyciekły do mediów i usiłował ją zataić. Wtedy zapewne nie wypuszczono by go z kraju.
Katolicyzm jest szczególnie nielubiany przez Mapuche, dostrzegających w indoktrynacji religijnej kolejną formę opresji narzucanej na ich kulturę.

No to może coś o samej kulturze
No właśnie – kultura. Chilijczycy mają spory problem z tym, co uznać za typowo chilijskie. Kraj jest utworzony sztucznie, jak większość państw postkolonialnych, granice nie odpowiadają granicom historycznym, które można by dopasować do jednej grupy etnicznej, wspólnej historii jest niewiele i głównie wstydliwa: mordowanie się w celach zdobycia niepodległości, mordowanie Mapuche zamieszkujących południe (no, zaoferowanie pomocy przy zwalczaniu osiedlających się na południu Niemców i aneksji ziem patagońskich pod protekcją Chile, ale te regiony które pomocy odmówiły same potem zatopione zostały w morzu krwi. Troszkę jak nasza Unia Polsko-Litewska, tak bardzo przecież pokojowo utworzona), później podbój wybrzeża Boliwii i zajęcie części ziem Peru z tak błahego powodu jak niekorzystna cena soli przy umowach handlowych, w końcu Pinochet i wieloletni krwawy reżim. Nie dziwne, że historia nie stanowi elementu tożsamości.
Nie może też być nim język – chileno nieznacznie różni się od hiszpańskiego, kilka typowych dla Chile określeń się tu odnajdzie (“weon” czyli dupek albo przyjaciel, w zależności od kontekstu, “quachai?”, czyli takie “kapujesz?” czy dodawanie do wszystkiego “po” albo zdrabnianie każdego słówka: “bolsita”, “panito”, “grandito” – “torebeczka”, “chlebek”, “ogromniutkie”) ale różnice są zbyt małe by traktować je jako element tożsamości. Jest więc flaga – jedyny pozostały emblemat, wykorzystywany w związku z tym w nadmiarze, gdzie tylko się da.
I tyle.
Co z kulturą rdzennych mieszkańców? Tak, oczywiście – ziemie te zamieszkiwali przecież między innymi ludzie Aymara, Atacameno, Chango, Diaguita, Rapa Nui, Picunche, Mapuche, Huilliche, Pehuenche i Puelche. Ogromna różnorodność, tylko czym się szczycić, skoro niemal wszystkich zabito? Trudno wpisać w element własnej tożsamości kulturę rdzennych mieszkańców, gdy niemal na pewno jest się potomkiem tych, którzy do nich strzelali, zamiast jednej z wymienionych grup.
Oczywiście tutaj wyjątkiem są Mapuche, których nadal jest koło półtora miliona (10% wszystkich mieszkańców kraju), ale mieszkańcy tej społeczności dystansują się możliwie jak najbardziej od reszty Chile – posiadają swoją flagę, swoje tradycje, obyczaje, święta, festiwale, stroje, muzykę i swoje odmienne, cudowne holistyczne spojrzenie na świat.
Reszta?
100 tysięcy Aymara,
20 000 Atacameno
12 000 Huilliche
2 000 Rapa Nui
Brak już Chango, Diaguita, Picunche, Pehuenche, Puelche
Kultura Rapa Nui zamieniła się w jedną wielką fabrykę pieniędzy, która stymuluje rynek turystyczny. Podobnie zaczyna się dziać też z Selknam, ludzi zamieszkujących dawniej skrajne południe Patagonii, zupełnie innych w swych strojach i zwyczajach od całej reszty mieszkańców kontynentu.
Kultura Chilijska obecnie to taka stonowana, pozbawiona temperamentu kultura Hiszpańska z dużymi niemieckimi wpływami. Zamiast salsy czy tanga, Chilijczycy mają Cuecę – narodowy taniec, w uproszczeniu polegający na tupaniu i wymachiwaniu chusteczką wokół skromnie kołyszących się pań, zamiast szaleństwa na talerzu, soczystych steków jak w Argentynie czy owoców morza i orientalnych owoców z dżungli jak w Peru, je się tutaj kukurydzę i ryż z ziemniakami. Wszystko jest “trochę mniej” niż u sąsiadów, trochę bardziej wyśrodkowane, trochę bardziej wyważone, dla Europejczyków tym samym trochę bardziej przypomina wszystko dom. To jeden z tych powodów, które wraz z bezpieczeństwem, ogólnym poziomem dobrobytu i stosunkowo powszechną znajomością języka angielskiego, stanowi o tym, że Chile rekomendowane jest podróżnikom jako pierwszy przystanek w drodze do poznania Ameryki Południowej.

Będziesz to jadł?
Jedzenie to głównie kukurydza, jak już wcześniej wspomniałem. Tradycyjna kuchnia Chilijska to cazuela, czyli rosół z kukurydzą i kilkoma innymi warzywami, empanady, czyli wielkie smażone pierogi, oryginalnie występujące w wariancie z mięsem mielonym, cebulą, oliwką, i jajkiem, ale często znajdą się i takie z serem, pieczarkami, pomidorami czy krewetkami, jest też ceviche, zupa z owoców morza, ale to specjał bardziej peruwiański. Poza tym puree z kukurydzy [choclo], masa kukurydziana zawijana w kukurydziane liście, kukurydza z algami morskimi czy mote, czyli napój z brzoskwini, zalanej wodą z cukrem lub miodem, serwowanej z huesillo, czyli ziarnami pszenicy.
Chilijczycy bardzo chronią swoje własne odmiany roślin. Polityka odnośnie importu żywności jest bardzo restrykcyjna. Rzeczywiście warzywa pachną tu zupełnie inaczej, znacznie bardziej intensywnie (jedno z moich nowych hobby to wąchanie sałaty na targowiskach), są odmianami o nieco bardziej wyrazistym smaku, jednak ich różnorodność jest bardzo uboga. Brakuje też znanych międzynarodowych marek produktów w sklepach, a po tygodniu można się właściwie nauczyć na pamięć wszystkich dostępnych produktów i biada komuś kto zamarzy o mleku kokosowym, twarogu, kwaśnej śmietanie czy orzechach włoskich, bowiem by je odnaleźć trzeba będzie przemierzyć wiele kilometrów, a i to bez gwarancji sukcesu.
Prawdziwie chilijskie restauracje nie są zbytnio powszechne. W gastronomii pracują głównie imigranci i dzięki im za to. Mamy więc wysyp lokali wenezuelskich, bliskowschodnich i przede wszystkim, peruwiańskich. O sztuce kulinarnej Peru, wszyscy krytycy zgodnie mówią, że jest to nieodkryty diament o potencjale zbliżonym do tego, który ma kuchnia włoska. Uwielbiamy, zgadzamy się, chętnie kosztujemy. Kuchnia peruwiańska jest bardzo prosta, bazuje na owocach morza, kurczaku, niewielkiej ilości składników, ale sposób ich obróbki pozwala wydobyć pełnię smaku z każdego produktu.
