Przez ostatnie pół roku poznaliśmy dziesiątki osób – z wieloma utrzymujemy stały kontakt i wiemy, że tak już pozostanie. Na pomoc wielu możemy zawsze liczyć, a oni mogą liczyć na nas. Inni byli wyłącznie przelotnym epizodem, który jednak nie pozostał niezauważony.
Oto kilka historii, które upletliśmy ze słów innych – historii smutnych i radosnych, czasem strasznych, zadziwiających i zadziwiająco zwykłych. Każdy z nas taką historię ma i każda z nich jest godna opowiedzenia innym, bez względu na to,jakie emocje ze sobą niesie. Nasze doświadczenia stanowią główny element składowy tego, kim jesteśmy.
Wojna, która nikogo nie interesuje
Pierwsza historia będzie równocześnie tą najsmutniejszą i najbardziej mrożącą krew w żyłach. Zbudowana została na podstawie rozmów z czterema Wenezuelczykami – pierwszy to korespondencyjny znajomy, drugi jest kolegą z pracy, trzeciego poznaliśmy w hostelu w Valparaiso, gdzie odbywał wolontariat w zamian za nocleg i jedzenie, w końcu czwarty to mój długotrwały “przyjaciel z profitami”.
Jak zapewne wiecie, a przynajmniej wiedzieć powinniście, Wenezuelę obecnie gnębi wojna domowa. Wojna inna niż ta w Syrii, bez czołgów na ulicach i bombardowania miast, jednak jak każdy konflikt – przerażająca I, niestety, nie wywołująca żadnej dyskusji międzynarodowej, przez co z nikłymi szansami na szybką stabilizację.
Konflikt trwa latami, trudno wskazać datę, która mogłaby jednoznacznie zostać uznana za jego początek, jednak ostatnimi czasy znacznie się nasilił. W konsekwencji miliony osób wyemigrowało z kraju, a kolejne setki tysięcy planuje wyjazd w najbliższym czasie.
Nasi przyjaciele wyemigrowali do Chile pozostawiając za sobą wszystko – lepsze prace, cały życiowy dorobek, rodziny, przyjaciół. W Santiago lub Valparaiso, do których trafili, nie byli jednak sami. Nie ma dużego miasta w Ameryce Południowej, gdzie nie natrafiliby na członków swoich rodzin czy przyjaciół. Z kraju uciekają absolutnie wszyscy, destynacje które wybierają czasem są losowe, czasem podyktowane większym prawdopodobieństwem znalezienia pracy lub właśnie obecnością bliskich na miejscu. Cóż się jednak dziwić, że w Wenezueli nikt nie zostaje, skoro dobrze zarabiający dentysta, z dnia na dzień, przez hiperinflację, orientuje się że jego pensja wynosi w przeliczeniu 100 USD i pozostaje mu zadecydować czy kupić jedzenie, czy opłacić czynsz.
Fawele, czyli dzielnice biedy, rozrastają się z niebywałą prędkością, a do niedawna wznoszone nowe budynki świecą pustką. Nikogo nie dziwi, gdy przechodząc się późnym popołudniem po mieście, w wielkich trzydziestopiętrowych apartamentowcach, światło można dostrzec raptem w pięciu oknach. Całe bloki są dostępne pod wynajem, jednak nie ma w kraju zbyt wielu, których stać na komfort mieszkania w nich.
Hiperinflacja skutecznie blokuje możliwość wyjazdu z kraju. Granice nie są zamknięte, ale o samolocie może pomarzyć tylko 10% najbogatszych. Nawet autobus, jadący tu do Santiago 11 dni (!) z godzinnymi przerwami na rozprostowanie nóg dwa – trzy razy na dobę, jest zbyt drogi dla niektórych z nich. Łatwiej żyje się osobom na wsi, które zawsze mogą poprzez handel wymienny kupić nieco mleka lub mięsa – mimo że muszą pozostać w kraju, nie cierpią takiego głodu jak ich znajomi z wielkich miejskich aglomeracji.
Pieniędzy jest wystarczająco na przeżycie, ale nie na tyle dużo by najeść się do syta i jeszcze mieć do tego takie wygody jak elektryczność i dostęp do bieżącej wody w kranie. Z resztą, woda z kranu nie jest zdatna do picia w większości miast, więc dochodzi dodatkowy koszt, związany z kupowaniem tej butelkowanej. Gdy zachorujesz – jesteś niemal pewny/a, że umrzesz. To stało się z kuzynką jednego z naszych nowych znajomych. Zachorowała na raka, trzykrotnie kościelna fundacja sponsorowała jej operacje i chemioterapię w innym kraju, jednak z powodów finansowych trzykrotnie później musiała przerwać leczenie podtrzymujące remisję i rak nawracał. Trzeci nawrót okazał się śmiertelny.
Problemy finansowe to jednak nie wszystko. Dochodzi do tego wyjątkowo brutalna i powszechna przestępczość. W kraju, w którym wszelkie zasady przestały obowiązywać, władzę mają najsilniejsi. Są to przede wszystkim posiadający dostęp do broni policjanci, którzy co rusz wymuszają łapówki. Tutaj nie liczy się na wymierzanie sprawiedliwości przez policję, tutaj się przed nią ukrywa.
Wersja łagodniejsza kontaktu ze służbami polega na tym, że policjant zatrzymuje Cię do legitymacji, wkłada Ci rękę w kieszeń i wyciąga z niej wcześniej przygotowany i podrzucony przez niego woreczek z narkotykami. Płacisz, albo jesteś oskarżony o posiadanie amfetaminy.
Wersja mniej łagodna, przy założeniu, że nie masz przy sobie pieniędzy, lub policjanci są bardziej sfrustrowani i nie mają ochoty na subtelności, polega na porwaniu Cie i przetrzymywaniu w areszcie. Bez zabawy w oskarżenia – proste, brutalne działanie. Rodzina musi zapłacić za Ciebie okup, lub pozostaniesz tam tak długo jak tylko zechcą.
Poza policją są jeszcze inni ludzie, wcale nie bardziej pacyfistycznie nastawieni.
Bieda – skrajna, bezkompromisowa, powszechna, doprowadza do licznych rozbojów. Nasz znajomy z Valparaiso został zaatakowany trzykrotnie. Ostatnim razem przez rodzinę z niemowlakiem na ręku. Kobieta wyciągnęła pistolet z zawijaka z dzieckiem i kazała mu oddać komórkę. Nie miał przy sobie, bo i kto wychodzi z telefonem na ulicę w Wenezueli, jeśli tylko nie jest to absolutnie konieczne? Powiedziała jednak do męża, że jest pewna, iż widziała go wcześniej rozmawiającego przez telefon, więc mąż przejął od niej broń i obuchem ogłuszył naszego znajomego, by go potem przeszukać. Gdy znajomy odzyskał przytomność, uzmysłowił sobie że musi opuścić ten kraj i to natychmiast.
Jego partner nie chciał wyjechać, więc musiał zakończyć związek, jego rodzina została na miejscu – siostra miała nowo narodzone dziecko i stwierdziła że za wcześnie na wyjazd, rodzice uznali że tak długo jak przynajmniej jedno z ich dzieci pozostaje w kraju, oni muszą też zostać, żeby trzymać rękę na pulsie. Kolega miał jeden plecak gdy wyjeżdżał. Nic więcej mu się nie ostało.
Teraz pracuje na dwie zmiany – wolontariat na pół etatu za nocleg i wyżywienie, praca na pełen etat za pieniądze, które w połowie przesyła do kraju, drugą połowę zaś zbiera w nadziei, że kiedyś uda mu się znaleźć jakieś mieszkanie dla siebie. Pracuje 60 godzin tygodniowo i uznaje, że czuje się tu jak na wakacjach, bo idąc do pracy stresuje się wyłącznie pracą, wracając zaś późną nocą wie, że jedyne co go może napotkać ze złych rzeczy, to kradzież portfela czy telefonu.
Extranjeria, czyli urząd do spraw imigrantów, jest pełen osób, które oczekują na swoje wizy tymczasowe. Kolejka, w której przyszło stać po wizę i mnie, rozciąga się na długości pięciu ulic już o piątej rano. Urząd otwierają o godzinie ósmej. Średni czas oczekiwania na swoją kolej – siedem godzin. Większość z osób, które się tu znajdują to właśnie Wenezuelczycy i obywatele Haiti. Nie brakuje mieszkańców innych krajów Ameryki Południowej. Europejczycy czy Amerykanie zwykli wynajmować biedniejszych mieszkańców by Ci, za 20 000 pesos (120 zł) stali w kolejce za nich. Później przychodzą na pięć minut przed swoją turą z kawą ze Starbucksa i narzekają na tych przeklętych imigrantów (jakby sami nimi nie byli), że musieli przez nich tyle wydać.

Życie tu, w Chile, również nie rozpieszcza Wenezuelczyków. Choć często świetnie wyedukowani, ich dyplomy nie mają żadnej wartości w kraju, który z reguły uznaje tylko wykształcenie nabyte na własnych uczelniach. Podejmują się więc byle pracy, żeby tylko zarobić.
Nie każdy Chilijczyk jest skory zatrudnić obcokrajowca. Chile to kraj klasistów i rasistów. Państwo pełne uprzedzeń, po części wynikających z homogenizacji kraju, która jeszcze 10 lat temu była tu zbliżona do tej, jaką obecnie mamy w Polsce. Brak różnorodności, brak wielokulturowości to niestety niemal gwarant pewnych uprzedzeń, rodzących się w głowach. Najbardziej cierpią czarnoskórzy, szczególnie z Haiti. Rasistowskie żarty to nie tylko domena ulicy – można je napotkać w reklamach czy paskach komiksowych w dziennikach. Drudzy w kolejności są Wenezuelczycy, a następnie inni latynosi i rdzenna ludność Mapuche. Amerykanie i Europejczycy natomiast wynoszeni są na piedestał – znacznie łatwiej im znaleźć pracę, nawet mimo braku kompetencji, znacznie łatwiej im nawiązać kontakty czy załatwić sprawy w urzędzie. Zawsze zastanawiała mnie ta niesprawiedliwość dziejowa. W końcu to Europejczycy wybili ¾ Ameryki Południowej, Europejczycy później swoją postkolonialną polityką wykorzystali ekonomicznie kraj niemal doszczętnie, w końcu to Amerykanie, popierając Pinocheta wprowadzili dyktaturę w Chile i pozwolili jej tak długo się utrzymać. Mimo to, kocha się ich tutaj bezgranicznie.
Szczęśliwie, należy zwrócić uwagę na fakt, że wszyscy obywatele Chile z którymi rozmawialiśmy jednoznacznie podkreślają, że rasizm powoli wygasa. Kilka lat temu nasilenie zjawiska było znacznie większe. Z czasem ludzie przyzwyczajają się, że różnorodność nie jest zła. Daje to nadzieję na przyszłość.

To nasze ziemie, to nie nasz kraj
Jeśli mówimy o rdzennych mieszkańcach Ameryki Południowej z obecnych terytoriów Chile, to w rzeczywistości mowa już tylko o dwóch grupach, których reprezentantów możemy napotkać wśród społeczeństwa po dziś dzień – Mapuche i Ajmara. No dobrze, są jeszcze mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej [Rapa Nui – por favor], ale ich kultura to obecnie element pop turystyki – ogranicza się do sztucznych show dla turystów i nadrukowania Moai na koszulce, po czym wystawienia za kilkadziesiąt dolarów w lokalnym sklepie.
Aymara to grupa bardziej utożsamiana z Boliwią. Część jej reprezentantów mieszka również po drugiej stronie Andów, ale to nie tutaj znajduje się ich główne skupisko. Nie mieliśmy też z nimi zbyt wiele do czynienia, więc pominiemy temat, wyznając zasadę, że lepiej powiedzieć za mało, niż skłamać, czy fałszywie udawać eksperta, bazując przy opracowywaniu tematu wyłącznie na źródłach zewnętrznych.
Przejdźmy do drugiej grupy: Mapuche.
Obecnie zamieszkują oni głównie trzy regiony: Araucania, Los Rios i Los Lagos. Wielu z powodów ekonomicznych przeniosło się do stolicy i innych dużych miast, jednak ze względu na dyskryminację, sporo zdecydowało się pozostać na rodzimych ziemiach. Wiadomo, różne są priorytety – dużych pieniędzy się nie zarobi w niewielkiej wiosce, dostęp do kultury, służby zdrowia i edukacji też tam jest znacznie gorszy, ale za to ciężej żyć według własnej tradycji, gdy już się człowiek decyduje na typową “korpoegzystencję”.
Naszym wspólnym serdecznym kolegą jest tylko jeden Mapuche, Rodrigo, poznany w Curanipe. Nie za duża ta grupa badawcza, by cokolwiek napisać. Krzyś szczęśliwie zdołał poznać znacznie więcej osób, również uczestniczyć w festiwalu kultury Mapuche, a to wszystko przy okazji wolontariatu pod Osorno, które znajduje się w jednym z regionów o największym odsetku rdzennej ludności w kraju.
Z naszego doświadczenia wynika, że są to osoby niebywale serdeczne, jednak jak wielokrotnie nam podkreślali nasi bliscy z tej społeczności, poznając Mapuche najpierw zawsze zostanie podkreślone, że nie jesteś jednym z nich – jesteś inny, jesteś obcy, Twoja wiedza i doświadczenie różni się w bardzo znaczący sposób od ich wiedzy.
Inny jednak nie oznacza, że jesteś gorszy.
Po tym na pozór mało gościnnym powitaniu, najprawdopodobniej jednak zostaniesz zaproszony do domu, poczęstowany trunkiem i traktowany jak dawno niewidziany przyjaciel. Nigdy jednak nie zapominaj, że jesteś gościem, nawet jeżeli traktuje się Ciebie jak członka społeczności.
Tak, rzeczywiście, abstrahując od Mapuche mieszkających w stolicy, którzy nie zważają na swoje korzenie, pozostali nacisk stawiają na zupełnie inne rzeczy: bliskość z naturą, kontakt duchowy z materią ożywioną i nieożywioną, zielarstwo, inna muzyka, ceremonie, inne postrzeganie absolutu, czasu i przestrzeni. Tak, rzeczywiście, nie ma co udawać że jesteśmy tacy sami i rozumiemy, że czasem może to drażnić.

Takie formy zjednoczenia często przybierające postać szopki, widzieliśmy je wielokrotnie: Francuz, wyjadający jedzenie z kompostu, żeby przymilić się osobom, robiącym to na co dzień, czy Amerykanin, który pożywienie ze śmietnika tylko przeciera o koszulę, bo przecież wiele osób nie ma dostępu do czystej wody, ergo jest ona niepotrzebna. To wszystko jest wyjątkowo sztuczne. Jesteśmy inni, w rzeczy samej. Różnorodność jest jednak wartością, nie zaś mankamentem, który należy poprawić. Nie przeszkadza w poznaniu się nawzajem, wspólnym śmianiu się, podziwianiu gwiazd, czy wąchaniu sałaty (śmiejcie się, ja tam lubię wąchać sałatę, szczególnie tutaj).
Ludzie drogi
Praca w hostelu dała mi możliwość poznania wielu podróżników. Zdecydowana mniejszość była w Chile na typowych wakacjach (cóż, tacy penie bardziej nocują po hotelach, nie hostelach), sporo trafiło tutaj z powodu swojego “Gap Year”, czyli tradycji z krajów zachodu [można sprecyzować, że krajów anglosaskich, oni mają college system i u nich jest to znacznie częstsze], polegającej na tym, że po ukończeniu studiów, a przed rozpoczęciem pracy, przez okrągły rok podróżuje się po świecie, by nauczyć się szacunku do innych punktów widzenia i zrozumieć lepiej różne kultury. Za biedne społeczeństwo jeszcze w Polsce mamy, żeby coś podobnego powszechnie praktykować, a szkoda – może wtedy trudniej by było partiom zbijać kapitał polityczny na ksenofobii. Nie brakowało również osób takich jak my, które z podróży postanowiły uczynić swój sposób na życie. Niestety, to czego sami wielokrotnie doświadczyliśmy, to fakt że podróżując, bezustannie zmieniając miejsce, trudno zawiązać trwałe i głębokie przyjaźnie. Liczysz się z tym, że osoby, które mijasz na drodze najprawdopodobniej nigdy więcej nie pokażą Ci swoich pięknych (lub szkaradnych, różnie bywa) ślepiów. Jedni do tego przywykli, inni nie. Ja, szczerze powiedziawszy jeszcze potrzebuję więcej czasu, by zupełnie pogodzić się z tą myślą.
To też jeden z tych powodów dla których zdecydowaliśmy się, że nasza tułaczka będzie przerywana dłuższymi postojami w poszczególnych miastach. Dzięki temu mamy szanse nawiązać znajomości, które być może przetrwają próbę czasu i pozostaną znajomościami na całe życie. Mamy więcej niż jeden czy dwa dni na rozmowę, nie spieszymy się tak bardzo jak podczas etapu “Europa”.

Oczywiście, nawet ludzie napotkani w drodze na chwilę czasem powracają do naszego życia. Przeważnie również tylko na moment, jak Francuz, z którym łapaliśmy autostopa z Marsylii, z którym później sączyliśmy kawę w Santiago, czy Niemiec, którego poznaliśmy gdy był wolontariuszem w hostelu, a później przemierzył całą Boliwię i nasze ścieżki ponowie na chwilę się zeszły. Jest jakaś siła przyciągania, która sprawia, że osoby żyjące w podobny sposób trafiają na siebie co pewien czas – jakby chcąc podkreślić, że jednak jeden świat to zdecydowanie za mało, żeby się tu zgubić.
Ecofriendly ecofriends
Nasi znajomi z Curanipe, bo o nich tym razem będzie mowa, to niesamowicie barwne osoby, które mają szlachetny i bardzo zbliżony do naszego życiowy cel. Pragną żyć ekologicznie, wspierać lokalnych farmerów w walce z wielkimi żywnościowymi koncernami, w końcu propagować jedzenie zdrowej żywności wśród innych. Nie straszny im brak ciepłej wody, a babranie się w kompoście stanowi przyjemność, byle by odbywało się w dobrym towarzystwie.
Jest ich trójka. Jeden jest lokalnym farmerem, żyjącym w miasteczku od narodzin, pozostała dwójka, w tym mózg całej operacji – Raimundo, wywodzą się z bogatych dzielnic Santiago. Porzucili oni wszystkie wygody, związane z życiem w bogatszych dzielnicach (a uwierzcie, dysproporcje w tym kraju są gigantyczne, więc to wygody, które trudno sobie wyobrazić), by zamieszkać tam, gdzie rzeczywiście coś mogą zmienić. Zamiast samochodu, gdy tylko się da, używają koni, zamiast cheeseburgerów, wcinają warzywa od sąsiadów, w wolnych chwilach natomiast surfują z przyjaciółmi. No i czego chcieć więcej? Zgrana paczka przyjaciół, która życie by za siebie oddała, świadomość że spowalnia się zniszczenie tego świata, codzienna przyjemność pracy z pachnącą ziemią i odpoczynku na gorącym piasku.
Niesamowicie było stać się częścią ich zespołu na pewien czas i pomagać budować lepsze jutro w kraju tonącym w plastiku. A rzeczywiście śmieci tu się produkuje chyba jeszcze więcej niż w kraju nad Wisłą, mimo że liczba ludności dwa razy mniejsza. Świadomość ekologiczna prawie że nie istnieje – można więc załapać ręce i się poddać, albo… potraktować to jako wyzwanie i dołączyć do pionierów zmian.

Oczywiście, życie w Curanipe pełne jest trudności. Łatwo tu o skorpiona czy pająka (a pamiętajcie, że chilijskie pająki zabijają dorosłych, zdrowych ludzi przez jedno ukąszenie), bliskość oceanu zachwyca pięknymi widokami, ale niesie też śmierć i zniszczenie, jak podczas Tsunami w 2010 roku, kiedy połowa miejscowości znalazła się pod wodą, ograniczony jest dostęp do opieki zdrowotnej, produktów spożywczych (sklepy są, ale z dobrych 8 – 9 kilometrów od farmy), czy edukacji. Piękno natury i świadomość czynienia pożytecznych rzeczy wszystko jednak wynagradza. Przynajmniej nam. Pustelnicze potrzeby odcięcia się od świata Mateusza i Krzyśkowe pragnienie poznania interesujących ludzi i lokalnego folkloru zostały tu zaspokojone.
Raimunda znają wszyscy – jest wiejskim superstar, furtką do zapoznania z każdym poszczególnym mieszkańcem: dostawcą warzyw, biorcą nasion z wybudowanego przez nich banku, staruszka, robiącego poncha i młodych surferów.
Pepa i Rodrigo to skarbnica wiedzy na temat obyczajów, wierzeń, tradycji oraz muzyki Mapuche.
Erik ma bardzo dużą wiedzę na temat roślinności i warunków, niezbędnych do ich uprawy. Wystarczy, że weźmie w garść, by powąchać odrobinę ziemi i od razu wie, co powinno zostać na niej zasadzone.
Znajomi z okolic Osorno
Znajomi bardziej Krzyśka, mniej moi. Krzysiek spędził z nimi kilka tygodni [prawie miesiąc, jeśli ma to znaczenie], budując wspólnie camping. Ja odwiedziłem ich dwukrotnie – raz na campingu, drugi raz przybyliśmy do nich z wizytą na Wielkanoc, już w Santiago.
Wspaniali ludzie, którzy do niedawna dzielili jeden kontener jako mieszkanie, choć było ich siedmioro, w tym jedno dziecko. W życiu chyba jednak nie pomyśleliby że są biedni, a innym już po poznaniu ich ciężko użyć takiego określenia – mieli połać pięknej ziemi, mieli siebie nawzajem, mieli radość życia i serdeczność, która czyniła każdego gościa członkiem rodziny już w pierwszych minutach pobytu. To pokazuje jak bardzo kult pieniądza rozpowszechniony jest w kulturze śródziemnomorskiej (rozumianej jako Europa i Ameryka Północna). Oczywiście, nikt nie zaprzecza, że pieniądz jest w pewnym stopniu niezbędny w codziennym życiu – gdy nie masz co zjeść, rzeczywiście jakość życia znacząco spada. Kiedy jednak inaczej rozłożyć akcenty, gdy ponad ładnie urządzone mieszkanie, kult nowych rzeczy i niepotrzebnych gadżetów elektronicznych zastąpić bardziej trwałym poszanowaniem relacji ludzkich i rozkoszą płynącą z obcowania z naturą, świat staje się miejscem o wiele bardziej przyjaznym do życia.

Znajomym z Osorno zawdzięczamy odkopanie dawnej wiedzy, którą gdzieś już kiedyś posiadaliśmy i głośno powtarzaliśmy – pogoń za gotówką jest pasmem nieszczęść. Odbiera Ci czas, sprawia że jesteś samotny i zmęczony, niezdatny do uczenia się świata i odkrywania jego piękna. Rekompensujemy sobie to osamotnienie zakupem pięknych samochodów, dużych telewizorów i drogimi wakacjami, ale pustki to nie zapełni. Potrzebujemy więc coraz więcej i więcej, ergo musimy więcej i więcej pracować, by to zdobyć – nasza frustracja rośnie i tak w koło. Osoby, które mają siłę wyrwać się z tej życiowo konsumpcyjnej pułapki atakujemy epitetami lub stosujemy presję, by dołączyli do schematu, bowiem są niewygodni – pokazują że da się inaczej, swoim szczęściem dają nam do zrozumienia że zmarnowaliśmy swoje życia. A przecież tak łatwo to wszystko przerwać – skoro już jest na jedzenie, może lepiej nie brać dodatkowego zlecenia i w zamian wybrać się do lasu z partnerem, odwiedzić znajomych, czy udać się w miejsce, w którym można nawiązać nowe znajomości?
Mieszkańcy campingu spod Osorno – Fernanda, Eduardo, Lele, Rebeca, Catalina, Juan Martin, Cecylia, Marcus, mają w swojej rodzinie transpłciowego członka i przez to byli świetnie wyedukowani w kwestiach praw LGBT. Chcąc okazać wsparcie bliskiej im osobie, aktywnie działali w organizacji na rzecz osób transpłciowych i uczestniczyli w każdym możliwym marszu równościowym. Kolejna forma otaczania siebie nawzajem miłością i szacunkiem. Miłości z resztą jest tu tak wiele, że wystarcza dla rodziny, gości i dziesiątek zwierząt – kaczek, kur, ośmiu gęsi, pięciu cudownych psów (Dominga, Kojam, Kuri, Benja, Jack), krowę (Nalka) i owcę (jakoś tak dziwnie).
Nauczyliśmy się od nich które rośliny można śmiało zjeść, których należy unikać, poznaliśmy historię regionu, pomogli nam zorganizować dalszą podróż, a nawet rozpoczęliśmy rozmowę o potencjalnym wspólnym powiązaniu naszych rodzin poprzez urodzenie nam dziecka przez naszą przyjaciółkę. Powiedzcie mi, ile osób w Polsce jest w stanie altruistycznie poświęcić 9 miesięcy swojego życia, żeby pomóc spełnić marzenie prawie że obcej osoby?
Nasza daleka przyszłość klaruje nam się jako życie, które byłoby zlepkiem doświadczeń właśnie z campingu spod Osorno i ecofarmy z Curanipe. Hostel gdzieś na łonie natury, stworzenie wspierającej się, niewielkiej komuny, pozyskiwanie żywności z własnej ekofarmy, nieco łatwiejszej w prowadzeniu dzięki nowoczesnej technologii, czerpanie radości ze słońca i bliskości drzew i obdarowywanie tą radością wszystkich przyjezdnych.
… i wszyscy inni
Na swojej drodze napotkaliśmy dziesiątki innych osób, a wraz z nimi dziesiątki unikalnych historii: dziewczyna, która sprzedaje mieszkanie by być na innym kontynencie, bliżej byłego partnera, w nadziei, że stara miłość odżyje. Wprawdzie Pan ma żonę i trójkę dzieci, ale jej to wcale nie przeszkadza, byleby spojrzał na nią jeszcze ten jeden raz; Polka, która latami korespondowała z Chilijczykiem, słyszała od niego wielokrotnie, że marzy, by spędzić z nią resztę życia, więc postanowiła zrobić mu (i sobie) prezent. Po wydaniu wszystkich oszczędności na bilet i przyjeździe do kraju usłyszała od niego, że nie jest jeszcze gotów na jakąkolwiek bliższą relację; Żyd, którego partner cierpiący na depresję nie zdołał otrzymać pomocy na czas: powiesił się w mieszkaniu. Teraz jego partner ucieka jak najdalej od wszelkich miejsc i rzeczy przypominających mu o tej tragedii, w obawie, że jeśli nie zdoła odciąć się od tej tragedii, wkrótce sam dołączy do swojego ukochanego; patolog, mający za szefa swojego byłego, marzący o tym by pewnego dnia pokroić jego zamiast przypadkowych zwłok; imigrant z Afryki, cichaczem sprzedający narkotyki i pracujący w dwóch miejscach równocześnie – zdawałoby się, że zwyczajnie chciwy, w rzeczywistości robiący to dla rodziny, która potrzebuje pieniędzy; kochanek z Valparaiso – mający w rodzinie pracowników wydziału walki z narkotykami, mówiący że to najlepsza praca pod słońcem, bowiem nigdzie się tak nie zjarasz jak podczas akcji podpalania całej plantacji marihuany, gdzieś między szczytami Kordylierów…
Ile ludzi, tyle opowieści, a każda niebywale ciekawa, niecodzienna, bowiem codzienność to tak na prawdę wyłącznie maska, pozory. Każdy z nas ma nadzwyczajne historie do opowiedzenia, niektórzy jednak wolą je zatajać albo sami ich nie dostrzegają, przyjmując iż jest to doświadczenie znane każdej innej osobie. Życzyłbym sobie i Wam większej otwartości – umiejętności opowiadania o tym, co nas kształtuje i umiejętności słuchania bez oceniania drugiej osoby. Dzięki temu wszyscy moglibyśmy nauczyć się o świecie dużo, dużo więcej.