Granicę francuską przekraczamy w szczerym polu, otoczeni kolbami kukurydzy i właściwie niczym ponadto. Nastroje mamy dobre, bowiem wraz z nowym krajem wiążemy nadzieje na otwarte sklepy, których nie uraczyliśmy na belgijskich wsiach (patrz: poprzedni wpis). Już po chwili docieramy do pierwszej miejscowości i odkrywamy dlaczego prowincja Nord ma we Francji nie najlepszą opinię.
Zatrzymaliśmy się przy drugim czy trzecim napotkanym domu, w nadziei że ktoś po raz kolejny uzupełni nasze nieśmiertelne plastikowe butelki wodą i umożliwi nam przemierzenie jeszcze kilku kilometrów w słońcu. Nie zupełnie chciało mi się znowu uśmiechać i bawić w kalambury, więc przez moment staliśmy na ulicy i przekonywaliśmy się wzajemnie do tego, by to właśnie ten drugi pukał tym razem do cudzych drzwi. Nagle, ni stąd ni zowąd na ulicę za nami wyskoczył pokaźny mężczyzna, który nie odkrył najwidoczniej jeszcze do czego służy koszula i zaczął nam się przyglądać bez najmniejszego skrępowania. Cóż, skoro już mieliśmy publikę, warto to wykorzystać. Zrezygnowaliśmy zatem z zakłócania miru domowego u sąsiadów i skierowałem się wprost na gapia, szeroko uśmiechając się i zagadując o jego zdolności językowe. Oczywiście, jak to we Francji przeważnie bywa, pan nie mówił po angielsku, bądź też po prostu nie chciał się przyznać, że zna wyspiarską mowę.
Nieco na migi, odrobinę po Francusku (dziękuję Regina Pajączek za nauczenie mnie przez trzy lata liceum całych dwudziestu słów w tym języku) wytłumaczyłem o co chodzi i uradowany zauważyłem, że pan zabiera ode mnie ochoczo butelki i każe mi iść ze sobą w stronę swojego domu. Przy furtce prosi bym chwilę poczekał, a ja widzę że tuż obok leży przygotowana strzelba wraz ze śrutem na wierzchu i zastanawiam się czy to zostało przygotowane na nas. Pan wraca z nowymi butelkami i nie chce pieniędzy.
To cudowne, że każdy kogo prosiliśmy o wodę ochoczo nam ją wręczał, jednak we Francji, przez wszystkie te (raptem) cztery sytuacje dostawaliśmy mineralną, co nie do końca było tym czego szukaliśmy. O wodę prosiliśmy przede wszystkim po to, by minimalizować produkcję plastiku, zatem tutaj szybko zrezygnowaliśmy z tej formy uzupełniania zapasów.
Region Nord to taka Białostocczyzna Francji. Dużo tu rolnictwa, krajobrazy mocno wiejskie, społeczeństwo niezróżnicowane etnicznie i nieprzywykłe do turystów, mimo że Francja to najczęściej odwiedzany przez turystów kraj Europy (dwukrotnie robiono nam nawet z ukrycia zdjęcia, a nasze plecaki wielkości małego samochodu przykuwały uwagę niemal każdego).

Finalnie na północy spędziliśmy trzy dni, przemierzając pieszo kolejne miejscowości i radując się smakiem bagietek. No dobrze, te bagietki też nie zostały zdobyte bez wysiłku. Okazało się, że we Francji, w odróżnieniu od Belgii pojedyncze sklepy w niewielkich miasteczkach się znajdują, ale ze względu na zbliżające się Święto Zniszczenia Bastylii – wszystkie pozamykane. Pierwszego dnia mieliśmy szczęście natrafić na ledwo otwierającą się (i czynną przez całą godzinę) piekarnię. Drugiego byliśmy już w większym mieście, gdzie problemów z zaopatrzeniem było mniej. Zauważyliśmy jednak, że Francja Carrefourem stoi. Sklepy tej sieci to jakieś 90% wszystkich spożywczaków, jakie napotkaliśmy na swojej drodze. Nie chcę nawet myśleć jak potencjalnie niebezpieczny jest monopol na dostawy żywności w kraju.
Ponieważ workaway załatwialiśmy dawno temu, gdy podróż planowaliśmy zacząć jeszcze miesiąc – dwa przed rzeczywistym jej startem, zostało nam bardzo niewiele czasu na dotarcie do Gósol. Mogliśmy zrezygnować z tej przygody, ale postanowiliśmy, że chcemy spróbować, a tym samym musimy znaleźć sposób na szybsze przemieszczanie się. Autostop odgórnie odrzuciliśmy. Było jeszcze zbyt wcześnie po traumatycznej historii z łapaniem okazji w Belgii. Mogliśmy co rusz, każdego dnia część trasy przejeżdżać pociągiem, albo… raz a porządnie przejechać przez Francję za pomocą TGV. Za drugą opcją przemawiało, iż na południu mieliśmy gwarantowaną pogodę,która bardziej sprzyja tułaczce, jak i sama nasza ciekawość. Nikt z nas wcześniej TGV nie jechał, a słyszeliśmy o nim sporo. Tylko finansowo wyglądało to katastrofalnie. Właściwie tanie loty z Paryża byłyby bardziej ekonomiczne, ale musieliśmy je wykluczyć ze względu na Bestię, którego na pokład zabrać nie można. Kupiliśmy więc bilety przez internet i zaczęliśmy się rozglądać za ostatnim noclegiem na północy.
Na mapie bardzo atrakcyjnie wyglądało pobliskie jezioro, więc zdecydowaliśmy ruszyć w tamtą stronę, motywowani wizją kąpieli innej niż prysznic polowy i przepierki ubrań. Szliśmy na ile dzień pozwolił, a ostatnie parę kilometrów podjechaliśmy autobusem, prowadzonym przez przemiłą panią. No, przemiłą do czasu. Po drodze, na zakręcie, niemal zderzyliśmy się z kierowcą TIRa, więc nasza „przemiła pani” zrównała przednią szybę z jego przednią szybą i zaczęła się wymiana niezbyt miłych zdań. Potyczkę słowną wygrała, ale cóż się dziwić, skoro w tirze pan był sam, a jej wtórował cały autobus, krzyczący z oburzeniem „głupek, głupek” w stronę oponenta.
Jezioro okazało się rezerwatem, mocno bagnistym. Miejsce do spania dobre, ale o kąpieli ani przepierce mowy nie było. Był oczywiście w zamian za to kleszcz. Piszę „oczywiście”, bowiem kleszcze kochają mnie bardzo i gdziekolwiek nie jesteśmy łapię ich dziesiątki. Dr Queen Krzysiu kleszcza wyjął, po raz setny ratując mnie przed boreliozą.

Następnego dnia wsiedliśmy w TGV, które było rzeczywiście szybkie, jak błyskawica, ale i wizualnie nieatrakcyjne potwornie. Spodziewaliśmy się za tą cenę kryształowych żyrandoli, czerwonych dywanów i fontanny z czekolady, tymczasem dostaliśmy TLK przed remontem wagonów. Grunt jednak, że trafiliśmy do Marsylii, w sam raz by na święto narodowe odśpiewać Marsyliankę, co planowaliśmy zrobić przez cały dzień, ale potem zasnęliśmy.
Spaliśmy tym razem w mieszkaniu wynajętym przez airbnb, by jakoś sobie zrobić to pranie, którego nad jeziorem zrobić nie zdołaliśmy. A na kolejny dzień jeszcze zamówiliśmy blablacar do Montpellier. Jak przestaje się trzymać planu budżetowego, to każdy kolejny wydatek przychodzi coraz łatwiej, na zasadzie lawiny braku rozsądku. Będziemy później tygodniami odrabiać zaległości, co ostatecznie uda nam się dopiero w okolicy 30-tego dnia podróży.
Blablacar przewidziany był na wieczór. Jedyny kierowca, który akceptował psy, więc musieliśmy się dostosować. Napisaliśmy jeszcze na wszelki wypadek, że podróżujemy z Bestią, po czym udaliśmy się na krótkie zwiedzanie miasta i długi pobyt na plaży. Marsylia była wstrętna. Widzieliśmy dużo ładnych miejsc we Francji, kilka przeciętnych i brzydkich, ale Marsylia była najgorsza spośród wszystkich. Miasto brudu i smrodu, miasto które zieleń zastąpiło betonem i topniejącym w gorącym słońcu asfaltem, w końcu miasto bez odrobiny cienia, kiedy to temperatury biją rekordy i powalają na kolana wszystkich po kolei, ze szczególnym uwzględnieniem osób starszych i dzieci. Do tego wszystkiego wszędzie głośno od muzyki disco. Plaża zatłoczona i nieciekawa, choć tego akurat po niej się spodziewaliśmy. Nie chcąc się oddalać za bardzo, wybraliśmy tą najbliżej centrum,było więc oczywiste że będzie tłoczno.
Na dodatek, żeby nasze zniesmaczenie jeszcze bardziej pogłębić, gdy zasiedliśmy do obiadu przy stacji metra, komuś coś wybuchło. Wybuchło głośno, ale chyba nie tak jak powinno, bo poza hałasem i szybko rozpraszającymi się ludźmi, wiele więcej się nie stało. Wojsko przybyło dosłownie po trzech minutach i od tego czasu towarzyszyło nam już w każdym zakątku miasta, patrolując dokładnie ulice w obawie, że komuś zachce się wysadzić to zaśmiecone miasto w powietrze.
Dotrwaliśmy do wieczora i uradowani faktem, że już za chwilę znajdziemy się daleko od Marsylii ruszyliśmy w stronę umówionego miejsca spotkania z dziewczyną z blablacara. Niestety, dzień felerny musi takim pozostać do końca, więc dziewczyna oznajmiła nam, że ona psów w samochodzie nie akceptuje, bo się ich boi. A że jest co innego napisane na jej profilu? Ojoj, pewnie samo się napisało. Cóż, po chwili negocjacji wspaniałomyślnie oferujemy że gdy zwróci nam pieniądze, możemy zostać, ale pieniędzy zwrócić nie chce, psa z trudem przyjmuje. Bestia dostaje kaganiec, a dziewczyna przez całą drogę będzie panikować, że pies drapie siedzenia, albo chce ją ugryźć gdy zmienia biegi. Na szczęście możemy skupić się na rozmowie ze współpasażerem i spróbować o niej zapomnieć. Współpasażerem jest Ludwig, Francuz w naszym wieku i… z naszymi planami. Wybiera się do Ameryki Południowej w październiku, kierując się do Patagonii od strony Buenos Aires. Również nie wie jak długo zajmie mu podróż i czy w ogóle wróci do Europy. Wymieniliśmy się wiedzą i kontaktami.
Kolejne dni to już piesza wędrówka i minimalne koszty. Nocowaliśmy głównie na plażach, niekiedy pod namiotem, kiedy indziej wyłącznie w śpiworach. Dobrodziejstwo pryszniców przy plażach i, co lepsza, w portach (takich z ciepłą wodą. Mmmmm…) przyczyniło się do tego, że był to chyba najczystszy etap naszej podróży. Prysznic mogliśmy brać i dwa – trzy razy dziennie.

Francję kochamy również za naturystów, których w tym kraju jest ogrom. Nasze nudystyczne dusze czuły się jak w raju nie tylko na naturystycznych plażach, ale i w całych wioskach. Bardzo żałujemy,że takich nie ma w Polsce, choć z drugiej strony – klimat (rozumiany dwojako) nie sprzyja całorocznej nagości.
Najciekawsze miejsce w którym przyszło nam spać na południu kraju to rezerwat bagienny, który doszczętnie wysechł i utworzył najszerszą plażę jaką nasze oczy widziały. Ogrom piachu pozwalał wyobrazić sobie, że jest się na pustyni. I to nie Błędowskiej.
Kiedy pozostawialiśmy ten cud natury za sobą i przechodziliśmy w strefę polanek i niskich zarośli, nad naszymi głowami zaczęła wznosić się rybitwa.
Ptak, jak ptak. Skrzeczy, pewnie to forma zalotów, albo odstraszania rywala – pomyślał Mateusz i gdyby nie Krzysiu, pewnie leżałby w szpitalu. Krzyś jednak kiedyś, przemierzając bezkresne pustkowia Svalbardu, został ostrzeżony przed tymi ptakami. Robią one sobie gniazda w krzakach i gdy ktokolwiek zbliży się doń zbytnio, ostrzegają w sposób, w jaki ostrzegały i nas. Gdy człowiek się nie posłucha, atakują, wbijając się dziobem w najwyżej usytuowany punkt ciała, czyli głowę. Wyjścia są dwa – wycofać się, albo gdy iść naprzód trzeba, unieść wysoko do góry kij, lub plecak, by ptak zaatakował sprzęt zamiast nas. My wybraliśmy pierwsze rozwiązanie i już po kilku metrach do tyłu ptak uspokoił się i zanurkował w krzaki z których wyfrunął. Byliśmy uratowani.
Przygodę z tym pięknym, choć momentami brudnym i dziwnym krajem kończymy w Cerbere – miejscowości bajecznej. Usytuowana ona jest przy morzu, ale już w morze wtapiają się niewielkie góry, osiągające maksymalnie 1000 m. Roślinność szaleje, różnorodność krzewów i kwiatów zachwyca po kilku dniach półpustynnych widoków spalonego słońcem wybrzeża. W końcu urbanistyka – miasto jest wielopoziomowe. Można przemierzać je ulicami i chodnikami, ale również długimi, zawiłymi tunelami, które jak to w przypadku tuneli często bywa, są też galeriami sztuki ulicznej, czasami ciekawej. Graffiti i murale zresztą wypływają zeń i na powierzchnię, zachęcając do wejścia, które początkowo może rzeczywiście budzić niepokój, jednakże jest to lęk zupełnie bezpodstawny.

Po zwiedzeniu wszystkich zakamarków, udajemy się w góry, by wspiąć się do nieaktywnego już od wielu lat przejścia granicznego i stamtąd podziwiać zachód słońca.
