Pół roku minęło od kiedy zamieszkaliśmy w Chile, 10 miesięcy od kiedy wyruszyliśmy w drogę. To właściwie coraz mniej backpacking, a coraz bardziej forma przemieszczania się, którą nazwaliśmy lifepackingiem – zmieniamy destynację i pozostajemy w niej przez dłuższy czas. Tym samym nie tylko odwiedzamy muzea i robimy sobie zdjęcie na tle piętnastu najbardziej rozpoznawalnych punktów w regionie, ale przede wszystkim doświadczamy miejsce w pełnej swej okazałości: poznajemy dynamikę miasta, zapoznajemy się z ludźmi i ich historiami, rozumiemy ceny, utrudnienia i ułatwienia związane z mieszkaniem w konkretnym miejscu – wyzbywamy się polskich fobii związanych z byciem osobą nieheteronormatywną, przestajemy się wstydzić tańczyć czy śpiewać na ulicy, ale też bardziej zwracamy uwagę na to, czy aby portfel nadal znajduje się w naszej kieszeni i zyskujemy świadomość zagrożenia trzęsieniem ziemi. Inne miejsce, inne zagrożenia, inne profity. Finalnie – inni my.
Nie ma co się oszukiwać – przebywając w Polsce i siedząc na wygodnej kanapie z mapami w ręku, nie planowaliśmy zostawać w jednym miejscu aż tyle czasu. Bardziej towarzyszyło nam przeświadczenie, że żeby zobaczyć i nauczyć się możliwie najwięcej, musimy jeździć po świecie jak szaleni. No, może nigdy nie byliśmy w tej grupie osób, która marzy o zrobieniu sobie podróży dookoła świata w dwa tygodnie, ale gdzieś tam jednak mieliśmy w głowie tę listę państw do odwiedzenia. Z czasem odkryliśmy, że można miesiącami przebywać w jednym miejscu, a mimo to każdego dnia uczyć się zupełnie nowych rzeczy. Uczyć się dogłębnie, w sposób dostępny dla każdego, ale przez większość osób zwyczajnie pomijany. Rozumieć miejsce oraz kulturę lepiej i lepiej, nigdy nie w sposób kompletny, w porównaniu do osób które tutaj urodziły się i spędziły całe swoje życie, ale w możliwie zbliżonym stopniu.
Zmiana planów to z resztą jedna z tych rzeczy, których tułaczka uczy najlepiej. Cóż z tego, że nasze pierwotne plany obejmowały taką, a nie inną trasę, cóż z tego że tygodnie poświęciliśmy na wszelkie przygotowania, czytanie o kulturze, przygotowywanie listy chorób i niebezpiecznych zwierząt z którymi możemy mieć styczność. Nawet dogłębne studium zachowań araña de rincón nie przygotuje Cię na bliskie spotkanie z tym śmiertelnym zwierzem. Co z tego, że wiesz, że w przypadku ukąszenia uratuje Cię podanie serum, gdy znajdujesz się 30 kilometrów od najbliższego lekarza, a pająk odwiedza Cię w kabinie prysznicowej, albo spaceruje od zewnętrznej strony po Twoim namiocie. Nie przewidzisz, że w hostelu w którym pracujesz jeden osobnik będzie przechadzał się po dormitorium dla pań, a Ty, jako manager, zostaniesz poproszony o natychmiastowe usunięcie go z pokoju (już wolałbym pumę, przynajmniej łatwiej zlokalizować gdzie ma pysk – tę groźniejszą część cielska). Są też rzeczy, których w ogóle nie rozpatrujesz na samym początku podróży – momenty w których podczas tułaczki z dala od cywilizacji zaczyna brakować wody pitnej a resztki zasobów trzeba znacznie racjonalizować, chwile w których trudno o zaopatrzenie się w żywność, pozostaje zrywanie owoców z okolicznych drzew, w końcu incydenty, jak ten przypadek gdy pewien Francuz z północy pomylił nas ze złodziejami i oczekiwał na nasz ruch z przygotowaną dubeltówką.

Planów więc lepiej nie mieć, lub przynajmniej zakładać odgórnie, że są one elastyczne. Santiago miało być przystankiem na dwie noce, finalnie spędziliśmy tam pięć miesięcy. Obecnie piszę do Was z Valparaiso – tu mieliśmy przeczekać tylko święta. Trzy noce zamieniły się w tydzień, aplikacja o wolontariat w kilku pobliskich miejscach została wysłana, więc być może zostaniemy jeszcze trochę. Gdzieś pomiędzy jeszcze jedną nocą a dwudziestoma latami.
Pół roku to dobry czas na drobne podsumowanie zdobytej wiedzy. Usystematyzowanie wszystkiego, nim stanie się zbyt oczywiste, by czuć potrzebę podzielenia się tym z resztą osób, lub nim część z informacji zaginie w odmętach niedoskonałej pamięci autora, który ma predyspozycje genetyczne do zapominania (przekleństwo i błogosławieństwo równocześnie, en serio).
Wpisy, bo na jednym z pewnością się nie skoczy, to drobny zalążek tego, co udało się finalnie zarchiwizować. Reszta jest opracowywana i zachowuję ją na książkę, jaką w pocie czoła produkujemy z Krzyśkiem w przerwie między różnymi przyjemnościami, takimi jak opychanie żołądków empanadami, głaskanie bezdomnych psów i tańczenie w kolejce po bułki w pobliskim markecie. Przez ostatnie 150 dni nauczyliśmy się więcej niż podczas wcześniejszych piętnastu lat życia. Chłonęliśmy wiedzę o kulturze, obyczajach, społeczeństwie, a przede wszystkim, o sobie nawzajem. Jesteśmy już zupełnie innymi osobami. Wiem, brzmi to bardzo wzniośle, więc żeby zbić nieco patosu, możecie sobie wyobrazić, że wypowiadam te słowa leżąc w hamaku z kawałkiem pizzy w ręku, umorusany w ketchupie. No bo przecież nie aż tak bardzo innymi, żeby z pizzy zrezygnować. Bez przesady.
Tutaj także warto sprostować, że mówiąc o zmianach, które w nas zaszły, nie chcemy w żaden sposób wystawiać się na piedestał czy stwierdzać, że posiedliśmy jakieś magiczne umiejętności czy staliśmy się specjalistami w jakiejkolwiek dziedzinie. Nie, żaden z nas Dalajlama, jak wchodzę na papierosa nadal cudownie się nie rozpogadza, a czytanie w ludzkich umysłach cały czas pozostaje poza naszymi możliwościami. Bardziej chodzi o to, że z dystansu łatwiej dostrzec cudze i własne normy kulturowe, łatwiej zrozumieć że jeden punkt widzenia różni się od drugiego, w zależności od miejsca urodzenia, a każdy jest w takim samym stopniu słuszny i nieprawidłowy równocześnie. Łatwiej pozbyć się pewnych uprzedzeń – nie tyle do ludzi, jako że do drugiego człowieka nigdy szczególnie uprzedzeni nie byliśmy (mam nadzieję, pacnijcie mnie w głowę i pokażcie palcem gdzie jednak zrobiliśmy ten błąd, jeśli rzeczywiście się zdarzył, a obiecujemy poprawę), a do zjawisk, zachowań, innej rzeczywistości:
– brudno w hostelu? Dam radę, albo sam posprzątam jak tak bardzo mi przeszkadza. Trudne, uwielbiamy narzekać. Sami z Krzyśkiem jeszcze czasem też narzekamy, choć coraz mniej, coraz łatwiej nam się na tym złapać i nastawienie natychmiast zmienić;
– bezdomny pies się przymila? Pogłaszczę, ręce się umyje, a przyjemność zwierzęciu warto zrobić.
– zobaczę, że ktoś na ulicy ma problem, albo jest smutny, to podejdę i porozmawiam, a jak będę potrafił, to i pomogę (największa różnica kulturowa przy zestawieniu europejskiego szacunku do prywatności ponad wszelką miarę, czasem chyba jednak bardziej szkodzącego niż pomagającego).

Kolejna zmiana, która w nas zaszła, zmiana którą cenimy sobie najbardziej, dotyczy faktu, że nauczyliśmy się pełniej kochać siebie samego i nas nawzajem. Uważam, że zawsze byliśmy spełnionym związkiem, trwamy przy sobie bez względu na gorsze czy lepsze dni i wiemy, że zawsze możemy na sobie polegać. Tułaczka pozwoliła nam jednak zrozumieć pewne rzeczy w sposób bardziej pełny i zacementować związek. i o tym chciałbym dziś pisać – miłość w podróży, wpływ naszej tułaczki na kształt związku, ze szczególnym podkreśleniem sowa “naszej”, jako clue – rozwiązania dotyczą tylko naszego przypadku, sprawdziły się w naszej sytuacji, nam jest z nimi wspaniale, u nas to działa – my, my, my. Żadnej uniwersalnej prawdy tu nie otrzymacie. Po uniwersalne prawdy odnośnie miłości odsyłam gdzie indziej, tylko zalecam bardziej gender studies niż kościół.
Tych wszystkich, co to sobie myślą, że teraz czeka Was piętnaście akapitów cukierkowych pierdów o miłości informuję, że trochę racji może i macie, ale mimo wszystko zalecam dalsze czytanie – jako że będą to cukierki o rzadko spotykanym smaku.
Zacznijmy od tego, czym właściwie jest miłość, a żeby nie wyglądało to na wstęp z opisem pojęć, zawartych w lichej pracy licencjackiej, dorzucimy od razu do tego kilka słów od siebie:
Każda kultura nieco inaczej pojmuje granice miłości, trzon jednak pozostaje ten sam – ludzie, darzący się szczególnym uczuciem, bliscy sobie w sposób wyjątkowy, chcący współdzielić w jakimś stopniu ze sobą życia. No i teraz całą reszta – ile tych ludzi, jakiej płci, czasem rasy, na jaki czas oraz co mają ze sobą współdzielić, a także na jakich warunkach? Każde społeczeństwo ma swój kodeks praw i zasad, przez który określa co jest właściwe, a co nie – te właściwe zachowania są nagradzane aprobatą, czasem przywilejami, jak ulgi podatkowe dla małżeństw, te niewłaściwe usiłuje się zmienić przez presję społeczną, powtarzalność wymuszonych schematów i ostracyzm wobec tych, którzy odważyli się je zignorować. W niektórych miejscach na świecie możecie dorzucić jeszcze do listy odpowiedzialność karną.
Świadomość norm kulturowych pozwala nam na lepsze zrozumienie miłości. Jak wcześniej powiedzieliśmy, normy zależą od tego, gdzie się urodziliśmy oraz w jakiej grupie się wychowywaliśmy – gdybym urodził się w Pakistanie, wielożeństwo byłoby dla mnie bardziej akceptowalne, w Indiach bardziej prawdopodobne, że zwracałbym uwagę na kastę, z której wywodzi się druga osoba, a w Kanadzie mniej zajęłoby mi zaakceptowanie swojej nieheteronormatywności.
Poza tymi normami kulturowymi, które jednoznacznie krzywdzą inną jednostkę i są na niej wymuszane wbrew jej woli, wszystkie pozostałe mogą być rozpatrywane jako inny punkt widzenia, który tylko uświadamia nam, że nie ma jednego skutecznego przepisu na miłość – każdy musi wypracować sobie swój własny i podążać za szczęściem wedle schematów, ustalonych wyłącznie z bezpośrednio zainteresowanymi, pomijając zaborczość całej reszty społeczeństwa.
Przypatrzmy się więc z odległości dwunastu tysięcy kilometrów normom, które ukształtowały nas w Polsce:
Będąc gejem, łatwo zauważyć że kultura postuluje heteronormatywny związek, koniecznie zapieczętowany umową cywilno-prawną. Bez ślubu to raptem “chłopak”, “dziewczyna” czy co gorsza “konkubent” czy byle „współlokator” – to takie niepoważne, w każdej chwili może się skończyć i szkoda wtedy wielka, ale przecież nie koniec świata.
Nawet przy ślubie jednopłciowym doświadczyliśmy zmiany nastawienia do naszej relacji przez niektórych znajomych. Byliśmy parą już na sześć lat przed przysięganiem sobie wzajemne miłości przed obcym nam Duńczykiem, przysięgaliśmy ją sobie codziennie prostymi czynnościami i gestami, współdzieliliśmy mieszkanie, trzymaliśmy się za ręce w tych najtrudniejszych chwilach, których niestety, szczególnie w dalszej przeszłości, nie brakowało, a mimo to wielu poważnie zaczęło nas traktować dopiero od chwili “zalegalizowania” związku, jakby wszystko przedtem było puchem na wietrze, niewinną zabawą, a teraz, po 5 minutach magicznej ceremonii zamieniło się w betonowe fundamenty.

Zasada numer dwa: związek ma być wieczny. Podczas polskiej przysięgi padają słowa “… i że Cię nie opuszczę aż do śmierci”, po czym statystycznie 40% par się rozstaje. Wprawdzie ze względu na wszechobecność rozwodów, akceptacja zjawiska wzrasta, ale jest to przyzwolenie tylko pozorne. Wymaga się by w takim przypadku był “ten zły”, ten co zdradza, pije, albo gnębi, którego można wskazać, obarczyć winą i napiętnować. Druga osoba za to może liczyć na pełnię współczucia. Rozstanie w przyjaźni, bo miłość wygasła? W kraju nad Wisłą – egzotyka.
Podczas naszej przysięgi nie było słów zapewniających o trwaniu w związku po grobową deskę bo widzimy jak wygląda świat. Chcieliśmy przysięgać tylko to, czego jesteśmy pewni – wsparcie, wzajemne poszanowanie, miłość, tolerancję. Świadomie uznajemy, że nasza miłość w takim kształcie jak obecnie, kiedyś może wygasnąć, a wtedy dalsze trwanie w związku nie ma najmniejszego sensu. Świadomie dodajemy, że zawsze będziemy dla siebie bardzo ważnymi osobami, zawdzięczamy sobie niesamowicie wiele i nigdy nie przestaniemy się wspierać.
Kolejny schemat kulturowy wymaga od nas monogamii i monoamorii. Zerwaliśmy z nim kompletnie, próbując doznań erotycznych z innymi, współdzieląc kochanków (zawsze bezpiecznie, co i Wam zalecamy), a także otwierając się na poliamorię i współdzielenie z innymi nie tylko ciała, lecz także duszy. Doznania erotyczne pozwoliły nam zwiększyć swoje umiejętności seksualne, poznać wspaniałych ludzi, dostarczyły mnóstwo przyjemności i ułatwiły poznanie samych siebie (drugi człowiek jest lustrem, w odbiciu którego łatwiej dostrzec samego siebie).
Wielomiłość, dotychczas tylko w formie jednego związku, już zakończonego, pozwoliła nam również na lepsze zrozumienie relacji między nami.

Ile związków, tyle przepisów na ten idealny. Związki małżeńskie, partnerskie, umowy cywilno-prawne, “friends with benefits”, związek z samym sobą, urozmaicany od czasu do czasu seksem z przypadkową osobą, miłość biała, poliamoria w setkach różnych kombinacji, związki otwarte z zasadą “don’t ask, don’t tell” i takie, w których wszystko dozwolone, gdy tylko nie jest trzymane w tajemnicy – to wszystko stosowane na świecie rozwiązania, które zachwycają mnogością. Każdy zakątek świata skrywa całą paletę takich miłosnych barw, tylko w niektórych miejscach można je prezentować z dumą, natomiast w innych ukrywa się je w zaciszu domowym, czyniąc życie niektórych osobników znacznie trudniejszym.
Po pewnym czasie łatwo zapomnieć o szarzyźnie w kraju i stygmatyzacji, na jaką się jest narażonym, ze względu na zwykłą orientację, nie mówiąc o całej reszcie. Z pewnością gdy odwiedzimy Polskę tak łatwo zapomnimy się z trzymaniem za rękę, rozmową czy pocałunkiem w miejscu publicznym, że kilkakrotnie dostaniemy w mordę.
Po przedstawieniu miłości jako takiej, pozwólcie że już przejdę krótkiej autodiagnozy naszego własnego.
Przed podróżą zakładaliśmy, że czas, który mamy do dyspozycji powinien być w maksymalnym stopniu wykorzystywany wspólnie. Jedna osoba wyczekiwała drugiej i gdy ta, zajęta swoimi sprawami nie wracała do domu, pozostawała w uśpieniu. Letarg przed komputerem, frustracja, bo się spóźnia, a ja czekam – świat się zatrzymał, czasoprzestrzeń zwariowała, matko bosko, ja umrę.
Kiedy jeden z nas miał na coś ochotę, oczekiwał że drugi koniecznie do niego dołączy. Nie chcesz iść do kina? Świetnie, sam nigdzie nie idę. Wieczór zepsuty.
Gdy zaczęliśmy tułaczkę, czas który spędzaliśmy razem osiągnął krytyczne maksimum, co czasem doprowadzało do napięć. Nie dziwne – gdy miesiącami mieszkasz z kimś na dwóch metrach kwadratowych, a rozdzielenie się na dalej niż trzy metry staje się problematyczne, musi dochodzić do podobnych napięć. Z czasem nauczyliśmy się, że warto robić coś dla samego siebie – wyjść na spacer można w pojedynkę lub z nowo poznaną osobą, odwiedzić muzeum z tym kogo to w rzeczywistości interesuje, nawet wyjechać na kilka tygodni można samemu i wcale nie zubaża taka rozłąka naszego związku. Co lepsza, mniej frustracji sprawiło, że ten czas który już spędzaliśmy razem był bardziej pełny i wartościowy.

Nauczyliśmy się słuchać nawzajem, artykułować swoje pragnienia i szanować oczekiwania drugiej osoby. Zaczęliśmy wyrabiać w sobie (wreszcie, po tylu latach) sztukę udanych kompromisów. Było łatwiej, dlatego, że część oczekiwań realizowaliśmy w pojedynkę, nie trzeba było dłużej czekać aż staną się one oczekiwaniami drugiej osoby. Łatwiej zrezygnować z części pragnień gdy ich duża część została zaspokojona.
Wyzbyliśmy się zazdrości. Przez fakt, że obaj mieliśmy i nadal miewamy różne przygody, że jesteśmy ze sobą w stu procentach szczerzy, nauczyliśmy się, że cokolwiek nie przydarzy się w naszym życiu, kogokolwiek nie napotkamy na swojej drodze i jakiekolwiek okoliczności nie zaistnieją, będziemy zawsze dla siebie. Uwierzcie, chociaż pewnie nie będzie to łatwe że na prawdę miło się widzi własnego męża, wracającego z danych podbojów miłosnych całym w skowronkach i opowiadającego jakie to nowe doświadczenia odkrył z przystojnym chłopakiem.
W końcu dzięki nieudanemu związkowi poliamorycznemu i licznym randkom czy krótkotrwałym romansom, doceniliśmy jak wielkie szczęście mamy, że posiadamy siebie nawzajem. Uświadomiliśmy sobie, że prawdziwa miłość, trwała, pełna porozumienia, jest mało spotykana, a miłość, która po latach się wzmaga zamiast wygasać jest jeszcze bardziej unikalna.
Związek poliamoryczny, który miałem tylko ja – z wyłączeniem, choć nie bez aprobaty Krzyśka, był z pewnością dla niego nie najłatwiejszy do akceptacji. Rozpadł się z resztą po części dlatego, że druga osoba nie była pozytywnie nastawiona do koncepcji poliamorii, po części natomiast, że mimo usilnych starań, nie wywiązała się nić porozumienia między moim mężem i partnerem. Puta madre, można by się zastanowić przed rozpoczęciem relacji czy aby na pewno jest to rzecz dla niego, no ale niektórzy najpierw robią, później myślą

Tym, co złe, nie mam zamiaru się przejmować. Z rzeczy dobrych – poza oczywistym, jakim jest szczęście wynikające z więzi emocjonalnej z drugim człowiekiem, mój były partner otworzył mnie na akceptację zupełnie innego światopoglądu (osoba religijna, nie wyoutowana, o innym poziomie wykształcenia, znacznie przesiąkniętego doktryną religijną, o przerażającej historii, która powinna pozostać prywatną, o innych życiowych priorytetach – szlachetnych, choć czasem nieświadomie egoistycznych).
Związek ten ukształtował przyszłość nas obu – to przez niego podjąłem pracę w Santiago, zaniechaliśmy dalszej podróży, przez co zyskaliśmy bardziej szczegółowy pogląd na sytuację społeczną w Chile. Zawdzięczam mu więc mnóstwo wiedzy – zarówno tej, którą zdobyłem tu na miejscu, jak i tej praktycznej, którą przekazywał mi już bezpośrednio o tym jak i co załatwić w nowym kraju, gdzie znaleźć jogurt, który, cholera, nie będzie słodzony, gdzie zobaczyć najciekawszy zachód słońca, a gdzie po zachodzie lepiej nie chodzić jak się jest takim białasem jak ja, w końcu powiedział mi mnóstwo o jego rodzimym kraju, Pakistanie, jego kulturze, sytuacji społeczno-politycznej, nadziejach na przyszłość, kuchni (gdyby tylko przygotowanie każdego posiłku nie zajmowało kilku godzin, jadłbym wyłącznie po pakistańsku), sztuce, historii.
Błędy które popełniłem, szczególnie w odniesieniu do Krzysia, pokazały nam gdzie znajdują się luki w naszej relacji i pozwoliły je bardzo skutecznie wypełnić nowymi pokładami miłości. Szybka terapia, bez której mogłoby być któregoś dnia gorzej.
Tyle na temat związku 2.0. Teraz te mniej poważne relacje:
Przypadkowego seksu było bardzo wiele, zarówno tego w trójkątach, jak i pojedynczo – tylko mojego, bądź tylko krzyśkowego. Tutaj w sumie historia jest znacznie dłuższa i sięga jeszcze Europy. W ogóle z Krzyśkiem zastanawialiśmy się kiedyś czemu nikt nie napisał książki o seksie w podróży – o żarliwej miłości po dziesięciogodzinnym trekkingu, o przyjemności uprawiania seksu pod gołym niebem, w końcu o podbojach cielesnych z obcymi osobami. Najwidoczniej zbyt duże tabu dla Martyny Wojciechowskiej, bo Cejrowskiego o spontaniczność seksualną nie podejrzewam. Cóż, w naszej książce poświęcone temu tematowi będą aż dwa rozdziały.
Przypadkowy seks potrafi być emocjonujący, wspaniały, wyjątkowo odkrywczy, ale – i tu też przełamiemy pewne stereotypy – cholernie nudny i nieciekawy do tego stopnia, że przegrywa z praniem ręcznym. Wszystko zależy od tego z kim nam się uda spotkać. Niestety rzecz nie jest tak łatwa do ocenienia. Okładka, czy też w tym przypadku samo ciało, mówi niewiele. Możemy zaprosić do łóżka Adonisa, ale kiedy położy się i będzie czekać na trzęsienie ziemi, do czego ogranicza się życie seksualne wielu Chilijczyków, to za dużo pociechy z niego mieć nie będziemy. Możesz trafić na osobnika, który spróbuje Cię zagryźć, albo zaliże Cię do tego stopnia, że po pięciu minutach w łóżku czujesz jakbyś wyszedł prosto z kąpieli, są tacy co wyją z rozkoszy do tego stopnia, że sąsiedzi się zaczynają ewakuować w obawie, że ktoś zobaczył falę tsunami i tacy, którzy są tak cisi, że gdyby tylko się nie ruszali, można by śmiało ich uznać za martwych – pełne spektrum. Cóż, nasz fetysz jest jeszcze taki, że obaj uwielbiamy rozmowę przed i po seksie, a osoby nieatrakcyjne intelektualnie natychmiast przemieniają się w naszych oczach w Quasimodo. Tutaj też czasem zdarzały się przykre niespodzianki.
Jak już jednak natrafi się ktoś odpowiedni, rzeczywiście wiele frajdy może z tego wyniknąć. Nie mówimy tylko o prostej przyjemności dojścia czy możliwości odkrycia, nauczenia się i później praktykowania nowych form doznań seksualnych. Jasne, jest to bardzo wartościowe, ale jeszcze bardziej cenimy sobie fakt, iż rozmawiamy z tymi osobami na wszelkie tematy.

Wiedza praktyczna, wiedzą praktyczną. Przy kawie też byśmy ją otrzymali.
Ciekawsze są historie poszczególnych osób.
Nie wiem czy kiedyś tego próbowaliście, jeśli nie gorąco polecam: spotkajcie się z mniej lub bardziej przypadkowym znajomym na seks. Porozmawiajcie przez godzinkę przed samym stosunkiem i kolejną tuż po. Widzicie, dyskusja przed stosunkiem będzie wyglądała jak każda inna wymiana zdań z serdecznym ale, bądź co bądź, obcym nam człowiekiem. Po chwili przyjemności natomiast wszelkie warstwy, nagromadzone maski – opadają. Kurtyna zostaje odsłonięta, ludzie są szczerzy do bólu. Potrafią powiedzieć Ci o swoich fobiach i słabościach, o najintymniejszych chwilach szczęścia czy marzeniach. I to jest doznanie równe drugiemu (czy trzeciemu, bo dwa razy pod rząd było już wcześniej – Krzysiu) stosunkowi.
No właśnie, marzenia. To taki mój osobisty projekt. Pytam o nie absolutnie każdego i odkrywam jak bardzo jesteśmy wszyscy do siebie podobni. Nie ważne czy to osoba z bliskiego wschodu, Wenezueli, Chile czy Europy – odpowiedzi które otrzymuję zawsze dotyczą tego samego. Nikt nie marzy o bogactwie, bowiem świadomość że bogactwo samo w sobie nie ma najmniejszej wartości jest wysokie (biedni są ludzie, którzy pieniądz traktują jak cel sam w sobie, nie zaś środek do osiągnięcia celu). Wszyscy natomiast wymieniają podróże, poznawanie i uczenie się świata, niemal wszyscy założenie rodziny, lub przynajmniej posiadanie partnera, w końcu niektórzy jeszcze do tego dodają pracę, która niezbyt by pochłaniała czas i była ściśle związana z zainteresowaniami. i wiecie co? My to wszystko mamy. Życie, które wiedziemy jest na prawdę szczęśliwe.
Choć jako społeczeństwo, mamy tendencję do znajdowania sobie problemów, choć gdy nic wielkiego nie kłopocze naszych umysłów, rzeczy małe urastają do przesadnej rangi, staramy się walczyć z ułomnościami i takie właśnie rozmowy traktować jako przypomnienie, że rzeczywiście, poszczęściło nam się – mamy to, o czym marzyliśmy.
Podróżujemy gdzie chcemy (w granicach rozsądku, na Antarktydę nas nie stać), co dzień uczymy się tak wielu rzeczy, że trudno nam pojąć jak mogliśmy wcześniej tak bardzo marnować nasz czas, w końcu mamy siebie nawzajem, a kto wie, w przyszłości być może też dziecko (rzeczywiście istnieje takie prawdopodobieństwo, ale o tym później).
Trafiłam na was dzięki poliamoria.pl na Fejsie i nie mogłam oderwać się od czytania.Swietnie piszesz Mateusz. Pozdrawiam z Polszy